Kiddo

Kiddo
w drodze....

sobota, 28 lipca 2018

Krótka wycieczka w Alpy



Tydzień urlopu to nie jest jakaś wielka rewelacja, no ale w tym roku to raczej wszystko na co mogę liczyć. Trzeba się więc cieszyć z tego co jest. Przynajmniej w Piątek mam ranną zmianę więc po pracy mogę spokojnie ściągnąć moją Kiddo z garażu, zatankować, zapakować  tak, że w Sobotę z samego rana mogę ruszać w drogę. Mam do dyspozycji osiem dni...Długo zastanawiałem się gdzie by tu pojechać ? Prowansja raczej odpada, byłem tam już wiele razy no i w Lipcu będzie tam nie do wytrzymania. Cevennes też już kilka razy objechany. Do La Rochelle można by się było wybrać ale w taki upał ? W Alpach powinno być nieco chłodniej....a więc Alpy. Byłem co prawda w zeszłym roku ale zawsze znajdzie się coś nowego do zobaczenia. Oczywiście na początek trzeba się przebić przez Czarny Las. 


Jadę sobie mocno rekreacyjnie, nie przekraczając 90kmh. Na początku jak zwykle w filozoficznym nastroju, zastanawiając się nad różnymi kolejami ludzkiego losu. Jak to się różnie ludziom życie układa i jak wiele zależy od przypadku i zwykłego szczęścia...Jak to jest, że jedni trafiają z wiochy na salony inni znów mają ciągle pod wiatr. I jak to jest, że jedni słuchają marszy północnokoreańskich a inni zostają rowerzystami albo o zgrozo! wegetarianami albo innymi weganami .Znam nawet i takich co prasują skarpetki a to już naprawdę sam top ten dewiacji... Ostatnio sporo rozmawiam z L. Wczoraj wieczorem też i to chyba ta rozmowa tak mnie filozoficznie nastroiła. Po jakimś czasie jednak włącza się autopilot, mózg przechodzi w stan stand-by i pozostaje tylko radość z jazdy i okoliczności przyrody.


Krótko przed Freiburgiem, słynącym niegdyś z Katedry i Uniwersytetu a obecnie głównie z napadów, gwałtów i morderstw popełnianych przez tzw.uciekinierów, wpadam na autostradę ale przegapiam zjazd na Belfort i w końcu ląduję prawie w Basel. Ostatnim zjazdem odbijam na zachód. Trudno, trzeba się będzie jakoś przebić do Quingey, tradycyjnie pierwszego postoju we Francji. W sumie to i dobrze się stało. Zawsze zobaczę coś nowego bo drogę przez Belfort znam na pamięć. Póki co ląduję w

Jakiejś wielkiej różnicy nie widać...


W sumie bez większych problemów docieram na kemping w Quingey. Rozbijam obozowisko no
i wielkie rozczarowanie, nie ma kaczek, które zawsze trzymały to miejsce mocno w łapkach.
Ciekawe gdzie się podziały ?


Całą drogę jakoś niewyraznie się czułem. Męczył mnie kaszel i jakiś taki zamulony byłem. Wczoraj w pracy nie za wiele się działo i ilość wypalonych papierosów była grubo ponad średnią więc może to od tego.... Trochę zalegam na krzesełku czytając kolejny odcinek przygód Harry'ego Boscha no ale w końcu trzeba się przespacerować i sprawdzić co nowego w Quingey. Oczywiście nie może zabraknąć obowiązkowych pstryków.





Następnego ranka, po porannej kawie ruszam w drogę. Przez Salins les Bains


wbijam się w Jurę. Znam tu już prawie wszystkie drogi a kilka lat temu poświęciłem nawet trzy dni na dokładniejsze zbadanie tematu Jury Francuskiej. Przeskakuję przez Mijoux  


Francuska Jura zawsze jest warta odwiedzin. Piekne widoki, dobre drogi, no i jak to we Francji, żadnego ruchu.


Jest nawet tron na którym można zasiąść i podziwiać okoliczności przyrody.



Docieram do dzisiejszego celu : Beaufort. Nic specjalnego. Jak to mówią, nie ma o czym pisać do domu.







Trochę się kręcę po miasteczku a potem , po uprzednim nabyciu lokalnych produktów, zalegam na krzesełku. Niestety najwyrazniej choroba nabiera rozpędu. Z sześciopaka wypijam dwa piwa pozostałymi obdaruję następnego ranka biwakujących obok Francuzów. Ser był wyborny ale pakowanie go na noc do sakwy nie było najszczęśliwszym pomysłem. Jego zapach będzie mi towarzyszył przez najbliższe dni....


Następnego ranka, mając nadzieję, że siłą woli zwalczę chorobę, wypijam poranną kawę i ruszam w drogę. Cel na dziś Briancon, które odwiedziłem już w zeszłym roku.


Jestem na sławnej Route des Grandes Alpes. Prowadzi od Jeziora Genewskiego, przez szesnaście przełęczy, do Menton na Cote d'Azur. Tędy przebiega spora cześć Tour de France, który nadciągnie tu za kilka dni o czym przypominają wszechobecne tablice informacyjne, ostrzeżenia i dekoracje. No i oczywiście wszędzie pełno domorosłych Szurkowskich ale jakoś o dziwo w tym roku mi nie przeszkadzają. Na początek mijam sztuczne Lac de Roselend.





Pierwsza z przełęczy na dzisiejszej trasie.


Potem raz górskie zawijasy


potem dla odmiany trochę normalnej drogi


Lac du Chevrill. Widok piękny ale droga od Bourg-Saint-Maurice do jeziora to istna męka. Gruzawik za gruzawikiem i nie ma jak wyprzedzić. W końcu załadowany Transalp to nie Hayabusa. Zresztą niezaładowany też....



i ciągle coraz wyżej i wyżej



aż docieram do Col de l'Iseran. Jest to najwyżej położona przełęcz w Alpach, którą można przejechać utwardzoną drogą .











Nie chcąc powtarzać trasy z zeszłego roku odbijam na południe w kierunku Włoch. Mijam przełecz Mont Cenis i jezioro o tej samej nazwie : Lac du Mont Cenis. Po drugiej stronie znajduje się Fort de Variselle, który chciałem odwiedzić ale jest bardzo gorąco, nie czuję się najlepiej a do Briancon jeszcze kawał drogi...





Po chwili jestem już w Bella Italia


Po włoskiej stronie jakoś nic ciekawego się nie dzieje oprócz tego, że skręcając w lewo zagapiłem się na mojego TomToma i dopiero w ostatniej chwili zauważyłem nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Głupi zwyczaj jeżdżenia bez włączonych świateł....No ale wina była moja. Póznym popołudniem docieram na zaprzyjazniony kemping w Briancon. Wita mnie znajoma dziewczyna z Argentyny i dostaję nawet to samo miejsce co w zeszłym roku a jest to ważne bo miejsce jest zacienione a z nieba leje się żar bez litości. Chciałem wieczorem pozwiedzać miasto czego nie zrobiłem w zeszłym roku ale jestem zupełnie padnięty tak więc i tym razem ze zwiedzania nic nie będzie. Zalegam na krzesełku i oddaję się lekturze. Nawet apetytu nie mam więc tylko Gorący Kubek.
Na następny dzień zaplanowałem małą rundę wokół komina


Rozpoczynam od podjazdu na Col d'Izoard




Za przełęczą  droga prowadzi przez Chateau-Ville-Vieille gdzie można podziwiać Fort Queyras. Oczywiście Vauban...


Nie mam jednak czasu na zwiedzanie bo przede mną kolejna przełęcz. Trzecia co do wysokości przejezdna ubitą drogą po Col de l'Iseran i Stelvio Pass, Col Angel 2744m.
Podjazd jest wspaniały, droga znakomita jednak tu zaczyna się ciąg katastrof który będzie mi towarzyszył do końca dnia.



Zaczyna się od Świstaka....Widzę stojącego po lewej stronie na poboczu kampera. Koleś coś fotografuje na ziemi...Świstak ! Ja też chcę takie zdjęcie. Zjeżdżam na pobocze gdzie chcę zaparkować niestety nie biorąc pod uwagę, że onżesz wyżej zapodane pobocze nie znajduje się na tym samym poziomie co droga tylko jakieś 20 cm niżej. Krótko mówiąc, gleba. Motek leży pod ujemnym kątem, mowy nie ma żebym go dzwignął. Na szczęście koleś z kampera przybiega na pomoc i razem stawiamy Kiddo do pionu. Dłuższą chwilę motek nie chce odpalić ale jako, że znam już humory mojej towarzyszki ruszam na pych z górki i Kiddo odpala bez problemów. Świstak się oczywiście w tym całym zamieszaniu zawinął i tyle go widzieli...


Docieram na Col Agnel



Po Włoskiej stronie pogoda nie zachęca do spacerów a zresztą gdybym pojechał dalej trasa na dziś za bardzo by się wydłużyła a jakoś nie czuję się na siłach...


Postanawiam więc zawrócić, zjechać na dół do D947 i pojechać na wschód, zobaczyć co tam się dzieje.Docieram do Aiguilles a tu za wioską roboty drogowe. Czerwone światło zmieni się na zielone za dwadzieścia minut !  No nic mam czas sprawdzić czemu zasilanie z akumulatora do TomToma nie działa. Jeszcze nie tak dawno odmeldował się konwerter w Navitelu i z tego powodu nabyłem 550. Najnowszy wypust TomToma. I co ? Ten się też odmeldował ? Nie znalazłem żadnej usterki....W końcu zapala się zielone światło. Oczywiście ruszam jako pierwszy. Droga ze strasznymi zawijasami pnie się pod górę...potem zjazd w dół i coś w rodzaju ronda...zamiast wykonać nawrotkę o jakieś 350 stopni jadę prosto. Droga prowadzi przez położony nad rzeką kemping. Patrzę w lusterko i żadnych samochodów za sobą nie widzę...Już wiem, że coś mocno spartoliłem ale nie bardzo chce mi się zawracać zwłaszcza, że  Navi mówi, że tą drogą dojadę do mostku gdzie będę mógł przeskoczyć na drugą stronę do głównej drogi...Kemping ciągnie się i ciągnie...no a za kempingiem już nie ma mowy o zawróceniu. Z drogi nad rzeką robi się ścieżka. Błoto, koleiny, jakieś dziury. Jak się tu wywalę to z głowy...Nie mam żadnego doświadczenia w offie ale najlepsza metoda to chyba gaz...jakoś się przebijam przez te błoto, kałuże i inne atrakcje ale to chyba bardziej zasługa Kiddo niż moja i po kilkuset metrach ląduję dla odmiany na kamulach.


tu przynajmniej wiem, że się nie wyłożę, boję się jedynie, że na jakiejś ostrej krawędzi oponę rozharatam. No nic, staję na stopkach bo tak to robią doświadczeni w offie kierowcy, gaz i do przodu. Trochę tarmosi, trochę rzuca ale po chwili widzę już upragniony mostek.


Przeskakuję na drugą stronę rzeki i tu już jest normalny asfalt. Zobaczymy jak będzie w drodze powrotnej....Póki co pcham się dalej, aż do punktu ostatecznej decyzji...krótko za Abries droga się kończy. Można wracać.




Docieram ponownie do odcinka robót drogowych, znów trzeba będzie długo czekać na zmianę świateł. Dla urozmaicenia sobie czasu oczekiwania zaliczam kolejną parkingówkę. Nogi mi zabrakło...Na szczęście zaraz nadbiegają ludzie z pomocą...Stawiamy Kiddo do pionu, sprawdzam czy wszystko ok. Światła wyłączone. Widocznie podczas podnoszenia przełączyłem. Włączam światła...i ładowanie TomToma znowu działa. No to sie zagadka wyjaśniła. Już przy pierwszej wywrotce wyłączyłem światła a co za tym idzie ładowanie navi z akumulatora. No i cały czas jezdziłem bez świateł....Po jakimś czasie w końcu zapala się zielone i ruszamy. Tym razem jadę ostatni no i po drodze widzę gdzie na pseudo rondzie zrobiłem poprzednio błąd.




Zanim dotrę w końcu na kemping w Briancon zdąrzę zaliczyć kolejną wywrotkę. Pora się zastanowić nad tematem. Jedna parkingówka jest ok, dwie jeszcze w normie ale trzy w ciągu jednego dnia ? Muszę się w końcu poddać i przyznać, że jestem chory. Jest dopiero Wtorek, urlop mam do końca tygodnia ale nie pozostaje mi nic innego jak odtrąbić odwrót.
W drodze powrotnej muszę jeszcze koniecznie zahaczyć o Saint-Jean-de-Maurienne bo po pierwsze obiecałem L. Opinela z wygrawerowanym imieniem a po drugie chcę zaliczyć drogę na Col du Chaussy.
Następnego ranka zaczynam od Col du Lautaret



W zeszłym roku lało tu okrutnie ale dzisiaj jest na szczęście piekna pogoda. W sumie mogłoby być kilka stopni mniej.
Stąd, żeby nie powtarzać trasy z poprzedniego roku, odbijam na D902


    która prowadzi na Col du Galibier. Pod samą przełęczą jest tunel


ale oczywiście wszyscy ambitni wszelkiej maści dwukołowcy odbijają w prawo i pchają się twardo na przełęcz.





Potem już bez wiekszych przygód docieram do Saint-Jean-de-Maurienne. Mają tu zacny kemping, z kórego miałem przyjemność korzystać w zeszłym roku ale tym razem zaczyna mi się śpieszyć. Czuję się coraz gorzej i w sumie chcę być jak najprędzej w domu. Ogarniam szybko obiecanego Opinela dla L.
i ruszam  w dalszą drogę. Chory czy nie, koniecznie muszę zaliczyć Col du Chaussy.
Droga na przełęcz miejscami prawie nieprzejezdna. Wszędzie odłamki skał, jakieś kamienie...


Za przełęczą kończy się asfalt. Można jechać dalej aż do Col de Madeleine ale ja już nie mam ochoty na offroad, zwłaszcza samemu. Coś musi zostać na przyszły rok.


Zawracam jednak bez żalu bo w dół chcę zjechać drogą D77B. Jedna z bardziej znanych we Francji.
Na odcinku 2.5 kilometra jest 17 agrafek czyli tak co 150 metrów.
Nie znalazłem żadnego miejsca na zrobienie zdjęcia więc tym razem z internetu


Na zdjęciu wygląda to super ale jedzie się do bani. Agrafki są ciasne a zawsze ktoś sie jeszcze pcha pod górę. Do tego wszędzie leżą odłamki skał, kamienie. Byłem, widziałem, przejechałem. Znam o wiele ciekawsze drogi we Francji...
Zjeżdżam na dół i to już chyba tyle w temacie przełęczy w tym roku. Pomykam dziarsko do Annecy gdzie upatrzyłem sobie kemping.


Kemping w Annecy to jedna wielka katastrofa. Po pierwsze kosztuje 19 Euro czyli prawie dwa razy tyle co normalny Camping Municipal a w toalecie nie ma nawet papieru toaletowego. Kemping położony jest na pagórkach ale jakoś tak głupio to zorganizowali, że nie można wjechac na miejsce biwakowe tylko trzeba wszystko nosić. Jedyne co dobre to bar w którym można coś zjeść. Ja wybieram oczywiście tradycyjną francuską potrawę : stek z frytkami.


W barze kręci sie cała masa piesków a każdy z wyglądu podobny do nikogo.  I wszystko jest super dopóki koleś który przed chwilą mnie obsługiwał i wydawał się w sumie sympatyczny łapie jednego z tych piesków za obrożę i szarpiąć, obijając o bar, przestawia na inne miejsce. Nikt nie reaguje a ja jestem krótko przed przywaleniem kolesiowi. Jest co prawda o połowę młodszy i pewno trzy razy silniejszy ale na uderzenie butelką od tyłu mądrych nie ma. Że nie ładnie ? No może ale jak ktoś chce mieć fair-play to na Olimpiadę. Jednak choroba nabiera coraz większego rozpędu więc odpuszczam. Koleś nawet nie wie jak blisko był szpitala....Krótko mówiąc, jeżeli będziecie szukali w okolicy noclegu to ten kemping mocno odradzam. Zresztą same Annecy, położone nad jeziorem o wyszukanej nazwie Lac d'Annecy  jest tak zakorkowane jak droga z Sainte-Maxime do St.Tropez ( do którego też nie ma po co jechać ). Najlepiej omijać to miasto szerokim łukiem...
 Następnego dnia ruszam pokonać przedostatni odcinek tej wyprawy. Quingey. Tradycyjnie już pierwszy i ostatni przystanek we Francji.
Po drodze ostatnie spojrzenie na Alpy


i przez Jurę Francuską




docieram na kemping w Quingey. Witam się ponownie z sympatyczną dziewczyną i od razu rezerwuję dwie noce. Plan na jutro jest taki, żeby zalegać na krzesełku i cieszyć się latem.
Rano dochodzę jednak do wniosku, że co prawda mam ochotę na dzień na kempingu w Quingey ale już na kolejną noc to nie bardzo. Żegnam się z obsługą kempingu, trochę się martwią o mnie jak taki chory do domu dojadę ale wielkiego wyboru nie mam. Chcą mi zwrócić pieniądze za ten jeden niewykorzystany dzień ale ja już tylko macham reką na pożegnanie. Zazwyczaj droga powrotna z Quingey do domu to najdłuższy odcinek bo wybieram trasę rekreacyjną tak żeby się nacieszyć ostatnimi kilometrami. Tym razem wybieram najkrótszą. Jest już po osiemnastej gdy docieram do Stuttgartu. Po drodze postanawiam jeszcze zajechać do Filderklinik na nocny dyżur żeby mi jakieś antybiotyki dali. Pani doktor pyta na co się uskarżam. Na zapalenie płuc zapewne. Gorączka jest ? Nie nie ma. Tak...sprawdzimy. No i po chwili już wszystko jasne 38.9. Zaraz kroplówka, jakieś płyny z witaminami, antybiotyk i na oddział. Jak to ? Ja właśnie 400 kilometrów przejechałem. Patrzą na mnie jak na nienormalnego. W tym stanie ? Na oddział !  Zaraz, zaraz a moja Kiddo ? Ja chcę do domu...to tylko dwa kilometry...Nikt mnie nie słucha.


Dostaję pokój dwuosobowy w którym jestem sam. Filderklinik jest pięknie położona, park, ptaszki ćwierkają...a ja przez najbliższe dni mam 40 stopni gorączki. I ciągle wiszę na rurkach.Paracetamol, płyn z witaminami a to wszystko na zmianę z antybiotykiem. Do domu docieram po tygodniu a na pożegnanie dostaję jeszcze dwa tygodnie zwolnienia...

P.S

Tradycyjnie, na zakończenie...To, że sakwy 21 Brothers jak zwykle się sprawdziły jest oczywiste więc nie ma co rozwijać tematu. Znakomitym pociągnięciem był zakup krzesełka kempingowego w Aldiku za 10 Euro. Wygodne, można zalegać a nawet się zdrzemnąć ( sprawdziłem- działa ) i będzie mi zapewne długo towarzyszyć w moich wędrówkach motocyklowych. Następnym doskonałym zakupem, chociaż już nie tak tanim, jest Jetboil. Skorzystałem z rady Basi i to też było znakomite pociągnięcie. Do tej pory korzystałem z kostek paliwowych

no i przesiadka na Jetboila to jak z przesiadka z Trabanta na Mercedesa. Basia-wielkie dzięki.
No i już tradycyjnie najwieksze podziekowania dla głównej bohaterki moich wędrówek motocyklowych. Niezawodna jak szwajcarski zegarek. Można na niej polegać jak na Zawiszy Czarnym. Niestrudzona i nieustraszona.
Panie i Panowie. Prawda to powszechnie znana ale może jeszcze nie do wszystkich dotarło.
Zadne tam beemki, kateemki czy inne wynalazki tylko Honda XL600V Transalp.


The Best Bike Ever Made.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz