Kiddo

Kiddo
w drodze....

sobota, 10 listopada 2018

Listopadowe kilometry

No cóż...nie da się ukryć, że Listopad to jednak mało motocyklowy miesiąc. Nic więc dziwnego, że co poniektórzy odstawili już motocykle na zimowe legowiska. Inni znowu zamienili motocykle na rowery...Jeszcze innych trafiły strzały z łuku wrednego synka Venus i Marsa i nie myślą już o niczym innym tylko o miłości. No cóż...są tylko trzy wieczne rzeczy na świecie a miłość jest jedną z nich więc trudno się dziwić. ( Dla wyjaśnienia, dwie pozostałe to wieczne pióro i wietrzna pogoda...) Znam nawet takich co odhaczyli wszystkie punkty...Ja natomiast nie mam najmniejszego zamiaru zaakceptować końca sezonu. Jak powiedział Generał Pierre Cambronne : "Le Garde meurt, mais elle ne se rend pas." Trzeba przyznać, że sam Generał zawsze zaprzeczał aby miał kiedykolwiek coś takiego powiedzieć ale przecież legenda jest o wiele bardziej ekscytująca od prawdy...Tak czy owak mam trzy (!!!) dni wolne, pogoda ma być całkiem całkiem a więc w drogę.
Jasna sprawa, że w Listopadzie nie ma się co zrywać w środku nocy. Najwcześniej ruszyć można około wpół do dziesiątej ale ja z rozpędu budzę się o piątej trzydzieści. Ponieważ zostało postanowione, że weekend będzie pod znakiem czarnej płyty do porannej kawy na talerz gramofonu trafia płyta z najlepszą okładką wszechczasów : Melody Gardot-Live in Europe.


No dobrze.. jak dla mnie najlepsza okładka wszechczasów to zdjęcie Susie Bick na


ale trzeba przyznać, że Live in Europe Melody Gardot jest na solidnym drugim miejscu.
Nie wiem czemu Melody zdecydowała się na coś takiego ? Płyta broni się i bez tego ale oczywiście powinna otrzymać, jeżeli już nie Nobla to przynajmniej Grammy za tę okładkę. Jazzowej płyty roku: John Coltrane "Both directions at once" i tak nic nie przebije...
Kolejne kawy, śniadanie, jeszcze jedna kawa i można się zbierać. Gdzieś po drodze widzę na termometrze : dziesięć stopni. Jakoś tego nie czuć i pomimo, że to Piątek wbrew pozorom nie jestem jedynym motocyklistą na drodze. Zmierzam w kierunku Szwabskiej Jury.


Tradycyjną trasą wszelkiej maści bikerów jest dolina rzeki Lauter.



Czasami straszą, że ją zamkną dla motocyklistów...W sumie nic dziwnego bo niektórzy traktują tę drogę jak tor wyścigowy...dziś jednak jest tu prawie pusto.


Na stacji kolejowej w Muesingen można podziwiać stare wagony.






Niestety nie było widać żadnej ciuchci...a przecież czasami organizują takie nostalgiczne przejażdżki. Nostalgiczne...wiele razy jezdziłem na wczasy z Gdańska do Polanicy. Zawsze była ciuchcia. Sapała, dymiła...całą noc się jechało. Były wagony sypialne a nie jakieś tam Kuszetki dla ubogich...komu to przeszkadzało ?


Ruiny Zamku Bichishausen.


Trochę oklepana ta Dolina Lauter ale jednak zawsze warta odwiedzin.




Docieram do Klasztoru Zwiefalten.


Niestety w środku trwają prace renowacyjne więc można podziwiać tylko z zewnątrz . Nic straconego. Byłem tu już wiele razy i z pewnością jeszcze nie raz to miejsce odwiedzę.
Trochę się kręcę dookoła a przy okazji pozbywam się w końcu kredek , które nam dali na powitanie na tegorocznym ITT w Holandii. Jakaś mała dziewczynka płacze wniebogłosy, mama bierze ją na ręce ale to jakoś nie pomaga...A dziadek motocyklista z kredkami tak.
Jeszcze kilka pstryków



i można się powoli zbierać. A w drodze jak to w drodze...zawsze jest okazja do zawarcia nowych znajomości.


Jesienne krajobrazy.




Skoro już jestem w okolicy, nie mogę sobie odmówić wizyty u Pięknej Lau w Blaubeuren.








Dochodzi piętnasta więc trzeba się powoli zbierać w kierunku domu. O szesnastej jest już mało przyjemnie a po szesnastej...Tak więc ostatnie pstryki



i do domu. Krótka ale bardzo udana wycieczka. Zobaczymy co sie jutro wydarzy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz