Kiddo

Kiddo
w drodze....

czwartek, 4 lipca 2019

W poszukiwaniu Valadilene

Gdzieś we Francji znajduje się miasteczko a właściwie wioska, Valadilene. Rodzinna miejscowość  genialnego wynalazcy i konstruktora zabawek, Hansa Voralberga. Problem w tym, że nikt nie wie gdzie...Zrobiłem po Francji dziesiątki tysięcy kilometrów i nic. Nawet nie spotkałem nikogo kto by coś na ten temat wiedział...Zupełnie jak z Yeti. Wszyscy słyszeli a nikt nie widział. Wydaje się jednak najbardziej prawdopodobne, że Valadilene jest położone gdzieś we Francuskich Alpach a że właśnie się wybieram po raz kolejny w te okolice to może tym razem szczęście mi dopisze ?
Ostatniego dnia przedurlopem koledzy są na tyle mili, że puszczają mnie wcześniej do domu. Mogę się więc spokojnie przygotować do podróży. Tym razem nie muszę już zabierać mojego śpiwora na syberyjskie mrozy więc nie będę jechał obładowany jak ostatnio do Vercors.
Do porannej kawy odpalam jeszcze Stacey Kent, no bo co innego można o wpół do piątej ? Ani się obejrzałem jak zrobiła się siódma a ja już rączo zmierzałem w kierunku kraju serów.
Przygodę z Francją rozpoczynam jak zwykle od Quingey. Żeby jednak po raz kolejny nie powtarzać oklepanej już trasy, wybieram jazdę trochę dookoła. Na początek krótka wizyta w Szwajcarii.


Wizyta w Szwajcarii jest naprawdę bardzo krótka, raptem kilka kilometrów i już jestem we Francji. Doliną rzeki Dessoubre


docieram do Loue


nad którą jest położone Quingey. Tym razem jednak, zupełnie wyjątkowo nie robię żadnych zdjęć. W końcu ile można ? Rozbijam namiot na zaprzyjaznionym kempingu i zaraz na początek, przykra niespodzianka. Najwyrazniej kiedy go składałem trzy tygodnie temu, po wycieczce do Vercors, nie był tak suchy ja mi się wydawało...Pełno jakiś dziwnych czarnych plamek...Otrzepuję co się da. Nie jest tak zle, na ten raz musi wystarczyć. Zresztą ponieważ czeka mnie emigracja to kto wie co będzie potem...Jak przyjdzie co do czego to się kupi nowy.
Następnego dnia odpalam moją Kiddo z samego rana bo dzisiaj czeka nas długi odcinek. 450 kilometrów do Barcelonnette.



Zawsze problemem w drodze na południe jest Grenoble i okolice. To naprawdę koszmar ale tym razem udaje mi się jednak w miarę sprawnie przeskoczyć i już jestem na Route Natinale 85 czyli Route Napoleon. W Marcu 1815 po powrocie z Elby podażał tędy Bonaparte na swoje ostatnie wielkie sto dni. Tyle, że w odwrotnym niż ja kierunku. Route Napoleon zaliczyłem już kilka razy w drodze do Prowansji ale tym razem popędzę nią tylko do Gap gdzie odbiję na wschód. Tu zaczynają się dla mnie zupełnie nowe rejony.



Lac de Serre-Poncon


Pomnik ku czci żołnierzy poległych w latach 1952-1962 w Algerii, Maroku i Tunezji. Dzisiaj to już by im takiego pomnika nie byłoby wolno postawić. Dziwne, że go jeszcze nie zburzyli. Widać talibowie poprawności politycznej w góry rzadziej docierają.



No i Barcelonntte. Kemping jest skromny ale przytulny, ma wszystko co potrzeba no i za normalne pieniądze. Rozbijam obozowisko i ruszam na zwiedzanie.



Oczywiście i tu nie może się obyć bez karuzeli. Szkoda tylko, że nieczynna.




Miasto ma długą i bogatą historię wywodzącą się jeszcze z czasów rzymskich. Oficjalnie zostało założone w 1231 przez hrabiego Prowansji Rajmunda Berengara IV. Dla mnie jednak zawsze będzie się kojarzyło z lotem 4U 9525. Pracowałem wówczas w Germanwings ale na całe szczęście byłem na urlopie...Inni koledzy go nie mieli... To były dla wszystkich ciężkie dni.



Barcelonnette nie jest jakąś metropolią więc ze zwiedzaniem można się szybko uporać. Robię jeszcze jakieś zakupy na kolację


i wracam do zacisza swojego namiotu zobaczyć jakie nowe przygody i zagadki ma do rozwiązania  John Rebus.
Na nastepny dzień zaplanowałem sobie taką to wycieczkę :



Po porannej kawie, bez pośpiechu odpalam moją Kiddo i ruszam w drogę. Pierwszym punktem programu bedzie położony na 2715 metrach, Col de la Bonette.


No ale już właściwie po kilku metrach wiadomo, że lekko nie będzie. Oprócz zwyczajowej porcji domorosłych Szurkowskich i innych Armstrongów, tym razem na dokładkę odbywa sie jeszcze kolarski wyścig.


W sumie wszystko idzie gładko i można cieszyć oczy okolicznościami przyrody. Oczywiście tylko tak długo jak nie pojawi się jakiś Harley. To jeszcze gorsza zmora tutaj niż rowerzyści. W zakręcie dwadzieścia na godzinę a potem gaz...Jazda za takim to udręka a wyprzedzić na tych zawijasach trudno.


Ruiny fortu. Jest tu też cała moc umocnień nowszej daty i będących częścią Linii Maginota.






Pod tym szczytem, po lewej stronie, jest przełęcz de la Bonette.


Dookoła szczytu, Cime de la Bonette, jest droga i można zrobić sobie kółko wspinając sie na 2802 metry. No ale nie dzisiaj. Wyscig...



Pozostaje cieszyć się widokami z przełęczy.



No i to by było na tyle. Teraz będzie z górki




Na każdym kroku słychać świstaki. W tych okolicach jest ich naprawdę sporo. Będzie jeszcze o nich mowa...





Z wysokich szczytów ląduję w dolinie rzeki Tinee



a potem w Entrevaux. Nad miastem dominuje cytadela a znawcom tematu nie trzeba tłumaczyć kto ją budował. Oczywiście Sebastien Le Prestre de Vauban.





Żeby nie było wątpliwości gdzie jesteśmy...






Opuszczam gościnne Entrevaux i wbijam się w doline rzeki Var



i Gorges de Daluis





a potem ponownie coraz wyżej i wyżej





aż do Col de la Cayolle



Pomimo, że wszędzie słychać świstaki to wcale nie tak łatwo jest mi takiego słodziaka pstryknać. Zanim sie zatrzymam, zdejmę kask, rękawice, wyjmę aparat to po świstaku już tylko kurz opada.



W końcu wybiega mi taki jeden prawie pod koła. Przykucnął za kamieniem i się przygląda. No to ja ciach, po hamulcach aby takiego gościa w końcu z bliska na zdjęciu uwiecznić. No ale tak się z tym pstrykaniem śpieszyłem, że straciłem kontrolę nad nachyłem przechyłu i bęc, moja Kiddo leży. Zupełnie jak w zeszłym roku tyle, że tym razem wokół żywego ducha. Jakoś stawiam motor do pionu...Tak się trochę już domyślam o co chodzi. Zapewne, ponieważ świstaki jak wszystkie inne mądrale, porozumiewają sie między sobą, ten zeszłoroczny rozpuścił wieść wsród ziomali. " Jak będzie jechał taki z gumową kaczką na kierownicy, to się wystawcie jak do zdjęcia. Będzie chciał wam je zrobić ale na bank się z motocyklem wywali i będziecie mieli zabawę ". Po kilkuset metrach nastepny cwaniaczek wystawia się do zdjęcia...Tym razem nie daję się już podpuścić a świstaki uroczyście zajmują pierwsze miejsce na mojej liście ulubieńców, detronizując domorosłych Szurkowskich.





Na zakończenie łapie mnie deszcz...Docieram do Barcelonnette i idę jeszcze na szybkie zakupy, trochę kręcę się po mieście


a przy okazji dochodzę do wniosku, że mogę przecież mieć swojego świstaka i go fotografować kiedy mi tylko na to przyjdzie ochota. I tak oto w ten sposób do naszej kompanii dołączył Ząbek.


W nocy coś tam popadywało, ranek znowu jest raczej rześki. Wczoraj było podobnie a ja zawierzywszy bezmyślnie tym od Świętej Grety żadnych ciepłych ciuchów nie zabrałem. Przezornie jednak poprzedniego dnia nabyłem w drodze zakupu ( z tym, że za gotówkę ) polarek. I ten się teraz na pierwsze ruchy przydaje.
Plan na dzisiaj to znów jakaś przełęcz, jakaś dolina.











Tym razem o dziwo nawet za wielu rowerzystów nie było.



Docieram do Colmars. Fort de France. Kto maczał palce ? Zgadza sie. de Vauban.


Pomimo, że mam wypasionego TomToma to na takie wędrówki jednak najlepiej nadaje się mapa. Rozkładam ją sobie na kanapie i popijając Red Bulla zastanawiam się co dalej. No i tu pojawia się rowerzysta ale nie taki Szurkowski tylko wędrownik, czyli w sumie bratnia dusza. No i tak naprawdę o wiele szybciej się nie poruszam...Kieruje mnie w zupełnie innym od planowanego kierunku. Swoją drogą takie wędrowanie rowerem wymaga solidnego planowania. Jeżeli szukam pod wieczór kempingu a najbliższy jest o dwadzieścia kilometrów dalej to nie jest to dla mnie jakiś większy problem. No ale rowerkiem...




Tak czy owak, warto było skorzystać z jego rady. Droga jest znakomita. Widoki też.




Dolina rzeki Cians. Tu jest więcej na ten temat : https://www.dangerousroads.org/europe/france/310-gorge-du-cian-france.html





Jedyny problem w tym, że teraz właściwie nie mam wyboru i muszę powtórzyć trasę z wczoraj. Tzn. Entrevaux, doliną rzeki Var i przełęcz de la Cayolle








i w sumie wszystko jest fajnie ale za przełęczą wszędzie na drogach rozsypany żwir. Wczoraj dwa razy solidnie kiwnęło moją Kiddo. Raz uciekało przednie koło, raz tylne. O żadnym wchodzeniu w zakręty nie ma mowy. Wszystko bardzo powoli i ostrożnie. Zresztą żwir na drodze to problem w całej Francji. Naprawdę bardzo niebezpieczne. No i na koniec, ponownie w tym samym miejscu, łąpie mnie deszcz. Tym razem jednak nie taki milutki jak wczoraj a konkretna ulewa.


Wracam na kemping w zupełnie przemoczonych ciuchach bo oczywiście zanim znalazłem miejsce i czas aby wciągnać przeciwdeszczówki to już nie było po co...No więc tak. W sumie zobaczyłem co było do zobaczenia, pogoda w dzień jest co prawda przychylna ale ranki chłodnawe no i pada. Pora opuścić kraj świstaków. W końcu jest lato i nie mam zamiaru wychodzić rano z namiotu w polarku i czapeczce. Jak się pózniej miało okazać, trzeba uważać czego się pragnie. Może się spełnić...

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz