Kiddo

Kiddo
w drodze....

piątek, 9 października 2015

Blaubeuren czyli początek na zakończenie

Nie da się ukryć, że lato się już skończyło i za wiele okazji do motocyklowych wypadów nie zostało. Piątek mam wolny więc w Czwartek sprawdzam pogodę. Słońce i piętnaście stopni. Trzeba wykorzystać. Pomysłu tylko jakoś brakuje gdzie by się tu na zakończenie sezonu wybrać...Po rozważeniu wszelkich za i przeciw dochodzę do wniosku, że powtórzenie pierwszej tegorocznej wycieczki bedzie miłym zakończeniem i klamrą spinającą ten jakże udany sezon.
Nastawiam budzik na ósmą bo jak wstanę normalnie tzn. o jedenastej to nici z wycieczki. Z drugiej strony przed dziesiątą i tak nie ma co ruszać w drogę bo jest przejmująco zimno. Wyglądam przez okno...nie wiem gdzie to słońce i piętnaście stopni ma być. W Hiszpanii ? Szaroburo i nawet jednego promyczka...No nic, robię śniadanie, potem jeszcze kawa i w końcu, jakoś bez przekonania, ruszam w drogę. Wbijam się w Schwaebische Alb. Jesień jest o wiele przyjemniejsza od wczesnej wiosny. Piękne kolory w przeciwieństwie do pozimowej szarzyzny. No ale te kolory potrzebują swiatła...No i zimno potwornie. Zakładam wszystko co zabrałem na siebie chociaż oczywiście windbreaker został w domu...Trochę mi zimno ale cieszę się widokami.


Do Blaubeuren nie jest daleko. Jakieś osiemdziesiąt kilometrów, które trochę się dlużą przez to, że tak zimno no i niebo zasnute chmurami a więc dosyć ponuro i przygnębiająco. Na początek odwiedzam miśki. Te zawsze cieszą sie powodzeniem. Zwłaszcza u dzieci. Najbardziej ten puszczający bańki.


Koniecznie trzeba odwiedzić Piękną Lau. Była córką kobiety i wodnika z Morz Czarnego. Jej maż, wodnik z Dunaju, skazał ją na wygnanie do małego Blautopf za to, że nigdy się nie śmiała i rodziła martwe dzieci. Mogła wrócić i urodzić żywe dziecko dopiero po tym jak się zaśmieje pięć razy. Udało jej się to, chociaż nie obyło się bez pomocy pewnej właścicielki gospody...


Potem tradycyjny spacer wokół Blautopf. Trudno je nawet nazwać jeziorkiem. Zaledwie 40 metrów średnicy. Głębokość dochodzi za to do 21 metrów i w tych głebinach kryję się wejście do całego systemu jaskiń. Niektóre, jak na przykład Apokalipsa, są imponujących rozmiarów : długość 170 metrów, wysokość i szerokość 50 metrów.


Woda jak zwykle krystalicznie czysta.


Obowiązkowy motyw: kuznia z 1804 roku.



Napęd wodny był używany do 1889 roku. Pózniej została zamieniona na warzsztat, który działał do 1956 roku a nastepnie na magazyn. Na początku lat sześćdziesiątych postanowiono kuznię odnowić i uruchomić. Po długich poszukiwaniach udało sie znależć odpowiednie wyposażenie i teraz można ją podziwiać w prawie oryginalnym stanie.


Ostatni rzut oka na Blautopf


i na zakończenie wizyty w Blaubeuren krótki spacer po terenie klasztoru.


Dalej to już w sumie bez planu. Raz w lewo, raz w prawo. Byłoby o wiele przyjemniej gdyby choć na chwilę pojawiło się słońce. Schwaebische Alb to co prawda nie Vermont ale kolory też są ciekawe.



Po drodze mijam pałac Mochental.


Wybudowany na miejscu istniejącego od roku 1000 zamku, swoją obecną formę uzyskał w 1733 roku.


Tułam sie dalej po Schwaebisch Alb. Od czasu do czasu pokazuje się nawet kawałek błękitnego nieba.




Jakimś trafem docieram do Lautertal czyli doliny rzeki Lauter, dopływu Dunaju. To bardzo ciekawa okolica. Nie tylko piękne krajobrazy ale i wiele pałacy, zamków i klasztorów. Zawsze sobie obiecuje zbadać dokładniej te tereny a potem i tak jade do Schwarzwaldu....ale w  przyszłym roku to już na sto procent...



Wszędzie znaki i tablice informacyjne dla motocyklistów. Niektórzy urzadzają sobie tutaj wyścigi a skutek jest taki, że co ciekawsze trasy są w weekendy zamknięte dla motocyklistów a na innych wzmożono kontrole. O wypadkach nie wspominając.





Na zakończenie jeszcze wizyta na górze Teck.


Dzisiaj jest tylko jeden modelarz ale ten też woli gadać z kolegą niż puszczać model.


Pozostaje podziwiać krajobraz


Jest już po siedemnastej więc trzeba się powoli zbierać. Do domu zostało jeszcze parę kilometrów a na wieczór jestem umówiony z Hilmarem i jego ajlawju Dani na kolację i degustację Pastis 51, który przywiozłem tydzień temu z Francji. I tak kończy się ta, zapewne ostatnia już w tym sezonie wycieczka. Chociaż może...przy odrobinie szczęścia...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz