Kiddo

Kiddo
w drodze....

sobota, 29 października 2016

Ostatnia wycieczka 2016 czyli po drugiej stronie Czarnego Lasu.

Wymówili nam umowę o garaż...Musimy się z Hilim ewakuować w tempie ekspresowym. Na szczęscie nie trzymaliśmy tam za wielu gratów więc szybko się uporaliśmy z oczyszczeniem no ale co dalej ? Garaży do wynajęcia jak na lekarstwo a tu zima zła nadciąga. Mnie od biedy by wystarczyło miejsce w podziemnym garażu ale Hili się boi o swojego Grubaska więc trzeba bedzie jednak szukać samodzielnego garażu i to blisko domu. Trudno będzie...W zaprzyjaznionym warsztacie mają taką halę gdzie można odstawić motor na przezimowanie a że i tak należy mu się inspekcja plus parę rzeczy do wymiany temat się właściwie rozwiązał. Jedyny problem to, że jak oddam motor to odbiorę go dopiero na wiosnę. Nie można sobie od tak wpaść, zrobić rundę wkoło komina i ponownie odstawić. A jak będzie w Styczniu 15 stopni ? Trudno, coś za coś. Do tego nalegają aby odstawić motor jeszcze w tym tygodniu...Trzeba się więc wybrać na jakąś ostatnią wycieczkę zanim bedę musiał się rozstać z moją Kiddo na kilka miesięcy. Od kiedy wróciliśmy z Hilim z Prowansji w połowie Września zrobiłem tylko jedną rundę wkoło komina i to wszystko. Ponad miesiąc... Pogoda była jak do tej pory mocno niespacerowa...Nie wprawia mnie to w najlepszy nastrój. Do tego w pracy też nic dobrego się nie dzieje. Jak nie awarie, to opóznienia albo jedno i drugie a jak już wszystko o dziwo funkcjonuje to ktoś z załogi musi zachorować. No a ja, biedny Miś muszę to wszystko brać na siebie. Jestem zmęczony, tracę cierpliwość...najwyższa pora zmienić miejsce pracy. Tak się na szczęście złożyło, że mam cztery dni wolne. Teraz tylko musi dopisać pogoda.
Mam do dyspozycji trzy dni bo czwartego czyli w Sobotę muszę odstawić motor do warsztatu. Cel wycieczki jest więc oczywisty : Colmar. W Srodę ruszę, wieczorem pokręcę się po mieście, Czwartek runda po okolicy i w Piątek do domu. Zapowiadają słońce...Rezerwuję dwie noce w zaprzyjaznionym Ibis Budget i jestem gotowy.
Budzę się o jakiejś nieludzkiej porze czyli około siódmej. Za oknem jeszcze ciemno i zimno. Przed dziesiątą nie ma co ruszać w drogę. Odpalam Stacey Kent, bo to jedyna muzyka na taką porę i po obowiązkowej kawie spokojnie biorę się za robienie śniadania. Kufer został w garażu więc pakuję solidny zapas ciepłych ciuchów w siatki z Aldiego i ruszam na przystanek autobusowy. Muszę jeszcze zdać klucz od garażu i stąd ten autobus. Jak ostatni menel z tymi siatkami...W końcu jestem w drodze. Niebo zupełnie zachmurzone, szaro i ponuro ale ja jestem i tak szczęśliwy. W końcu w drodze. Docieram do zaprzyjaznionej budki


i muszę się oczywiście zatrzymać, chociaż na chwilę. No a że pogoda nie jest rewelacyjna trochę się dozbrajam. Polarek i windbreaker.


Postanowiłem jechać trochę inną trasą niż zawsze bo w końcu ile można ?  Zawsze jadę przez Freiburg ale tym razem wybrałem Drogę 28, która prowadzi do Strassburga. Krótko przed granicą, lub tego co z niej pozostało, skręcam na Offenburg co okazuje się mało fortunnym pomysłem. Wszędzie jakieś roboty drogowe, objazdy...W końcu, jakimś dziwnym trafem ląduję na właściwej drodze i już po chwili jestem we Francji. Zatrzymuję się na chwilę w Marckolsheim,


trzeba się zaopatrzyć w rolady nikotynowe i trochę kości rozprostować. Do Colmar już nie jest tak daleko. Pogoda, jak zwykle po tej stronie lasu, jest bardziej przyjazna. Jestem we Francji. Co więcej potrzeba do szczęścia ? Krótko przed Colmar takie coś :



Tych łódek było na tych okolicznych polach kilka. Nie wiem przeciwko czemu to miał być protest ale wyglądało niesamowicie. Po kilku następnych minutach docieram do Colmar. Melduję się w moim regularnym headquarters czyli Ibis Budget i ruszam na miasto. Na początek pochodząca z 1609 roku Maison des Tetes. Właściwie to już mam każdy budynek w Colmar kilka razy opstrykany ale tym razem testuję obiektyw Tamrona. Jakoś mnie nie przekonał...Nie ma stabilizatora a i moje umiejętności są, powiedzmy sobie, skromne.



Colmar, a przynajmniej jego centrum, nie jest za duże i znam tu już właściwie każdy kąt ale zawsze znajdzie się coś fajnego do pstryknięcia.


od biedy można też fotografować architektoniczne smaczki



i inne różne różności






,Oczywiście muszę też zrobić kilka obowiązkowych fotek. Maison Pfister


Koifhus


Wykonana przez Bartholdiego figura Jeana Roesselmanna


potem kręcę się bez celu po mieście. Po prostu jestem szczęśliwy, że tu jestem.







Powoli robi się ciemnawo co przypomina mi, że pora na małe co nieco. Zwłaszcza, że na każdym kroku kuszą łakocie.


Gdzie i co bedzie jedzone jest wiadome. Trochę w lewo, trochę w prawo







i docieram do Jupiler Cafe. Nad wyborem nie muszę się długo zastanawiać. Leffe Ruby i Faux Filet sauce poivre vert czyli stek w sosie z zielonego pieprzu.


Następnego dnia, po spożyciu hotelowego śniadania, remontują część jadalną więc wszystko jest serwowane w namiocie, ruszam ponownie na miasto. Jest piękna pogoda, czyste niebo ale słońce świeci jeszcze trochę nieśmiało więc mam czas przynajmniej do jedenastej dopóki się trochę cieplej nie zrobi. Karuzela jeszcze śpi ale osiołek ciągnący karetę już czeka na dzieci.



Spaceruję chwilę po Champ de Mars


i mam nawet towarzystwo.


Potem idę obserwować miasto, które powoli budzi sie do życia.



Obok hali targowej


można nabyć różne lokalne



i mniej lokalne specjały.


W tzw. międzyczasie zrobiło się cieplej, zbliża się jedenasta a czas nam dany na tym świecie jest ograniczony o czym przypomina zegar na kościele Św.Marcina


więc mijam moją ulubioną Jupiler Cafe


po drodze obowiązkowy pstryk mojego ulubionego motywu


i docieram do hotelu. Szybko się przebieram i ruszam na szybki objazd okolicy. To też odwiedzanie starych kątów. Na początek Turckheim





Potem przez Trois Epis do Kaysersberg.




Trzeba przyznać, że pomysły na dekoracje okien mają Alzatczycy niesamowite









Jadąc z Turckheim do Kaysersberg wbiłem się troche w Wogezy. Pogoda jest naprawdę piękna ale w górach, w lesie jest już mniej przyjemnie. W dalszą drogę udaję się Route de Vins.




Kręcę się po szutrowych ścieżkach pomiędzy uprawami winogron. Na szczęście to Francja a nie Niemcy i nikt nie protestuje.


Docieram do Roquewihr.


Tu na początek nawiązuję nową znajomość.



Pstrykam jeszcze to i owo.




żegnam się z moimi nowymi kolesiami



i ruszam dalej. Ponownie Route de Vins tyle, że w drugą stronę. Ponownie ląduję w Turckheim i tu wpada mi w oko drogowskaz: Munster. Jest już grubo po trzeciej a to w końcu nie lato i zaraz zrobi się szaro a co za tym idzie: zimno. Munster też nie jest jakaś rewelacja. Mimo wszystko decyduję się jechać. Munster jak Munster, nothing to write home about ale jest drogowskaz : Col de la Schlucht. Pchać się teraz w góry na 1139 metrów ? Motor jakoś sam skręca...Już po chwili robi się przejmująco zimno ale to tylko kilkanaście kilometrów a ja się nie zgadzam na to, że sezon się kończy i postanawiam wykorzystać wszystko podczas tej wycieczki. Trochę przemarznięty ale szczęśliwy, docieram na przełęcz.



  Przyklepuję i zawijam sie spowrotem do Colmar. Tu oczywiście wieczorny spacer. Rozpoczynam, niespodzianka, niespodzianka od karuzeli. Fascynuje zarówno dorosłych jak i dzieci.



Potem znajomymi uliczkami






docieram do mojej Jupiler Cafe


gdzie oczywiście pora na


Poprawiam podwójnym koniakiem, odpalam fajkę i ruszam na krótki spacer, kilka pstryków



i to by było na tyle. Wyjątkowo udany dzień.
Następnego dnia wciągam hotelowe śniadanie, potem trochę zalegam w wyrku i o dziesiątej zbieram się w drogę. Ponownie świeci słońce, idealnie czyste błękitne niebo. Wymarzony dzień do jazdy. Nie mam za bardzo planu którędy wracać ale, że nie mam za bardzo ochoty na Route Nationale do Strassburga więc przy Statue de la Liberte jak zwykle odbijam w prawo. Już po paru kilometrach okazuje się to wyjątkowo niefortunnym pomysłem. Route Nationale była skąpana w słońcu a tu, w Dolinie Renu jest zimno, wilgotno i potworna mgła. Zatrzymuję się na zaprzyjaznionym parkingu



 i zakładam na siebie wszystko co mam w rezerwie. Polarek, zimowe spodnie, mój heavy duty windbreaker. Jest mi już ciepło ale widzę nie za wiele...i tak przez następne sto kilometrów.
Dobrze, że chociaż ruch na drodze jest niewielki. Poza tym co chwilę wioski, które wszystkie mają w nazwie : Heim. Jakoś docieram pod Strassburg gdzie odbijam na Offenburg. Nauczony przykrym doświadczeniem z objazdami, zaraz za Renem odbijam na północ do Kehl gdzie wpadam na znajomą 28. Po tej stronie pogoda się poprawia.


Zatrzymuję się na dłuższy postój. Słońce przyjemnie rozgrzewa, cieszę się ciepełkiem i krajobrazem. Potem po drodze jeszcze szybki photoshooting


i kiedy docieram do Kniebis i widzę drogowskaz na Mummelsee wiele się nie zastanawiam. Trzeba korzystać ile się da. Mojej znajomej kózki już nie ma w zagrodzie. Za zimno dla zwierzątek. Obligatoryjny pstryk


i pora ruszać na ostatnią prostą. Po drodze jeszcze tradycyjna kawa i ciasteczko.



Nad głową przelatują podchodzące do lądowanie samoloty co nieomylnie oznacza, że jestem już koło domu. Docieram na miejsce, trochę się ogarniam i jadę odstawić moją Kiddo na jej zimowe legowisko. Omawiam z mechanikami co jest do zrobienia, dziękuję jej za udaną wycieczkę i smutny zostawiam ją pod ich opieką. Zobaczymy się najwcześniej za cztery miesiące...





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz