Kiddo

Kiddo
w drodze....

piątek, 24 listopada 2017

Zakończenie sezonu 2017

24 Listopada, za oknem pogoda jak gdyby mieli kręcić sequel " The road " i nie zanosi się na poprawę.
Pojechałem więc z moją Kiddo na myjkę, wypucowałem, wracając zatankowałem do pełna i odstawiłem ją do garażu. Zakręciłem kranik paliwa, wyjąłem akumulator  i moja wierna towarzyszka może zapaść w kilkumiesięczny zimowy sen. "Winter is coming". Pora na jakieś małe podsumowanie. Statystycznie to był całkiem udany sezon. Przejechałem 16225 kilometrów i byłem w sumie 60 dni w drodze. Pod tym względem to mój, jak do tej pory, najbardziej owocny sezon. Niestety, po raz pierwszy w mojej krótkiej karierze motocyklisty, otarłem się o śmierć i to dwa razy...
Zacząło się całkiem dobrze bo już w połowie Kwietnia. Oczywiście pierwsza wycieczka to już tradycyjnie Blaubeuren.


Potem było jeszcze kilka wypadów dookoła komina



W Maju miały być alpejskie przełęcze a konkretnie Kimmelsjoch i Otztaler Gletscherstrasse ponieważ koniecznie chciałem sprawdzić czy mój Trampek da radę wspiąć się na 3000m. Niestety przełecze były jeszcze zamknięte więc skończylo się jak zwykle na wizycie za rzeką.


Przy okazji zaliczyłem dawno planowany


Było co prawda bardzo gorąco i większość mieszkańców zalegała po krzakach i zaroślach ale kilku udało mi się jednak spotkać.



Po powrocie dowiedziałem się, że od 1 Stycznia 2018 bedę bezrobotny. Spodziewałem się czegoś takiego już od dwóch lat więc jakaś wielka niespodzianka to to nie była. No i nie powiem abym był tym aż tak zmartwiony. Po dziewieciu latach mam serdecznie dość. Tak na prawdę pierwsze pięć były super, następne dwa o.k ale ostatnie dwa a już zwłaszcza ten ostatni zupełnie nas wszystkich psychicznie i nerwowo wykończyły. Ponieważ jest to klasyczny przykład outsourcingu mógłbym przejść do firmy, która przejmuje to co my do tej pory robiliśmy. Zwłaszcza, że prowadzi ją moja była szefowa z którą zawsze dobrze żyłem więc krzywdy bym raczej nie miał ale to nadal ta sama praca. No i to co wcześniej robiliśmy we czterech albo w pięciu trzeba będzie robić we dwóch albo samemu. To już wolę być bezrobotny...
Nadszedł Czerwiec i długo wyczekiwany ITT. Trochę to dla mnie daleko ale przygoda była wspaniała. Wreszcie miałem okazję odwiedzić Czechy. Czarujący Cesky Krumlov no i Pragę. Pogoda była trochę nie bardzo ale jakoś mi to nie bardzo przeszkadzało. Praga jest po prostu rewelacyjna. Droga przez Polskę również była bardzo interesująca zwłaszcza, że pomykałem raczej bokami. Na Kaszubach odwiedziłem stare kąty a w drodze powrotnej zahaczyłem o Polanicę Zdrój, którą darzę wielkim sentymentem jako, że w dzieciństwie wielokrotnie spędzałem tam wakacje.
A samo ITT ? Brak słów. Zupełne przegięcie. Począwszy na prezentach na powitanie, poprzez ofertę kulinarną na atmosferze skończywszy. Zupełnie nie do przebicia. A właśnie a propos oferty kulinarnej...Na początku roku zakochałem się...W Hondzie CRF 250 Rally. No ale to taki filigranowy motek więc postanowiłem pozbyć się kilku kilogramów i od Lutego do Czerwca jakoś tych dziesięć kilo zgubiłem. Na szczęście dzięki organizatorom na ITT bez problemu je odnalazłem...


W drodze powrotnej ponownie odwiedziłem Pragę.



Zakończenie było mało wesołe bo na autostradzie już pod samym domem ktoś postanowił zepchnąć mnie z pasa. Kiwnęło solidnie moją biedną Kiddo kiedy uderzył w moje podnóżki a to wszystko przy 140km/h. Myślę, że gdyby mój motor to był jakiś chopper a nie Transalp to bym z tego żywy nie wyszedł.
Szczęśliwie dotarłem do domu. Przeprałem, przepakowałem i czas ruszać w drogę. Oczywiście Francja. Miejsca znane i nieznane. Wspaniale jest być znowu w drodze. Nowe znajomości


i wspaniałe widoki.






Przy okazji wyjaśnił się temat wysokości i alpejskich przełeczy.


Po powrocie oczywiście znów wpadłem w sam środek chaosu. To już trudno nawet nazwać pracą. Z dnia na dzień coraz gorzej. Co prawda tylko do końca roku ale to przecież jeszcze kilka miesięcy i trzeba je jakoś przetrwać. No ale Wrzesień już za rogiem i planowana od roku kolejna wspólna wyprawa z Hilmarem. W przerwach udaje mi się zrobić kilka kółek przy okazji zawierając nowe znajomości.


O dziwo znalazł się również czas na wizytę w Alzacji. Tym razem w towarzystwie.



Tocząc codziennie 10 godzinną walkę ( która trwała by zapewne o wiele dłużej gdyby nie to, że właśnie tylko te dziesięć godzin wolno nam pracować ) odliczam dni do kolejnej francuskiej przygody. Niestety 30 Sierpnia strona polskiego forum Transalpa prezentuje się na czarno-biało więc już wiem, że to nic dobrego. Znów ktoś zginął w wypadku. Tym razem jednak to nie był wypadek...
Wajdek nie żyje. Z dziesieć razy czytam i nie mogę uwierzyć. Zmarł po chorobie. Po jakiej chorobie ? Przecież widzieliśmy się dwa miesiące temu na ITT. Chłop wielki jak góra, pełen życia i dobrego humoru i już go nie ma ? Dopiero dwa razy zdążyłem się z nim spotkać... Już wyjeżdzając z ITT 21017 cieszyłem się na ITT 2018 i kolejną porcję Wajdkowej energii. Tak naprawdę to się nie znaliśmy. Tyle co z ITT 2016/17. Jednak jego śmierć to było dla mnie jak uderzenie w sam środek głowy.
Komuś kto go nie znał może się to wydawać dziwne ale dla wszystkich innych, nie tylko znajomych i przyjaciół nie ma w tym niezwykłego. Takich ludzi  jak Wajdek nie spotyka się codziennie. Wystarczyło spędzić z nim kilka chwil a miało się wrażenie jakby się go znało od lat. Można by tak długo o Wajdku opowiadać i zapewne ci, którzy go lepiej znali niż ja, potrafią o wiele lepiej ale najlepiej zrobił to Daniel na forum Transalpa. Napisał, że : "Wajdek to była taka osoba do której zawsze fajnie było się przysiąść." Czy trzeba coś więcej dodawać ?
W Sobotę przed zakończeniem ITT 2017 siedzieliśmy w kilku przy piwie i rozmawialiśmy o tym kto jak wraca do domu. Ponieważ ja jakoś nie bardzo miałem plan Wajdek wypalił : "Wpadnij do nas do Warszawy". Pomyślałem jednak, że po powrocie z wyjazdu do domu bedą chcieli z Ewelinką zająć się sobą i dziećmi i ostatnie czego potrzebują to mojej osoby kręcącej się po domu. Wykręciłem się daleką drogą do Stuttgartu i podziękowałem za zaproszenie. Teraz żałuję, że nie skorzystałem....

 
Odwiedzam mojego przyjaciela dowiedzieć się jak idą przygotowania do naszego wyjazdu. Niestety Hili jest chory. Ma zapalenie migdałków. Przechodziłem przez to jakieś trzy lata temu. Zabawne to to nie jest....Wygląda na to, że muszę jechać sam.
Jednak po raz pierwszy nie potrafię się cieszyć tą chwilą na którą zawsze najbardziej czekam. Dzień przed wyjazdem, kiedy wszystko już spakowane i przygotowane, moja Kiddo stoi zatankowana pod oknem i oboje cieszymy się na wyjazd w nieznane i nowe przygody. Tym razem najchętniej zostałbym w domu i robił to co najbardziej lubię i w czym jestem najlepszy czyli nic. Śmierć Wajdka zupełnie mnie rozbiła. Jednak on był tak pełen energii i planów...na pewno nie byłby zachwycony gdybym nie ruszył w drogę.
Trudno powiedzieć czy ten wyjazd był udany czy nie. Z jednej strony wspaniale jest być znowu w drodze, odwiedzać stare kąty i poznawać nowe. Nawet codzienne rozbijanie i składanie namiotu, chociaż działa na nerwy...kiedy wieczorem wbijam się do spiwora, odpalam tablet żeby przeczytać kilka rozdziałów, nawet kiedy pada ( a może właśnie wtedy ? ) jestem po prostu szczęśliwy.
Z drugiej strony, wyjeżdżając nastrój mam paskudny i właściwie do końca się nie poprawił. Pogoda miała w tym też swoją zasługę...




 Poza Prowansją właściwie wszędzie padało a ostatnie 400 kilometrów robię pod wodą ( sakwy 21 Brothers jak zwykle niezawodne ). Gdy wracam do Stuttgartu jest już połowa Września i niestety nie ma raczej mowy o Złotej Jesieni. No i do tego nadal jestem zajęty chaos management...Pomimo wszystko udaje mi się zaliczyć kilka wypadów.




Oczywiście nie mogę sobie podarować odwiedzin w Alzacji. Chociaż znam tu właściwie każdą ścieżkę i wszystko już z dziesięć razy pstrykałem zawsze cieszę na wizytę chociaż Alzacja ma z Francją niewiele wspólnego....





Po trzech udanych dniach wracam do domu...Zawracam na rondzie i jadę z powrotem na następne trzy dni. Zawsze warto odwiedzić Colmar...


Dni robią się coraz krótsze więc i wypady też. W końcu pogoda uziemnia mnie na dobre. Na pamiątkę zostaną zdjęcia i wspomnienia. I tak, nie wiadomo kiedy, minął kolejny sezon. Statystycznie całkiem udany...


P.S

Oczywiście nie może zabraknąć podziękowań dla głownej bohaterki wszystkich moich przygód. Wierna jak Zawisza Czarny, niezawodna jak szwajcarski zegarek. Żadne tam choppery do jazdy po prostej, bzykacze czy i inne betonowe kloce pod hasłem " Adwenczer". Panie i Panowie, co tu dużo opowiadać. Żadne tam beemki, kateemki czy inne wynalazki tylko Honda XL600V Transalp.


The best bike ever made.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz