Kiddo

Kiddo
w drodze....

poniedziałek, 4 czerwca 2018

ITT 2018




Przyznam szczerze, że nie byłem zachwycony pomysłem organizowania tegorocznego ITT w Holandii. Do przejechania mam pięćset kilometrów. Za mało żeby rozkładać na dwa dni ( zresztą i tak urlop mam dopiero od Czwartku ) a na jednorazowy przeskok trochę dużo. Chciałbym tam dotrzeć na plus minus siedemnastą więc przynajmniej część trzeba będzie zaliczyć autostradą a do tej mam awersję po mojej zeszłorocznej przygodzie...Jeszcze na dokładkę zamiast wcześniej wyjść z pracy wychodzę godzinę pózniej. Do domu docieram o pierwszej w nocy więc zapowiada się krótka noc...

Zrywam się szóstej rano, kawa, jakieś małe co nieco i już o wpół do ósmej jestem w drodze. Na szczęście dzisiaj we wszystkich katolickich Landach a więc i u mnie jest święto a co za tym idzie ruch na autostradzie niewielki a co najważniejsze nie ma ciężarówek. Zresztą trasę tak zaplanowałem, że pomiędzy odcinkami autostrady są i drogi bez kategorii odśnieżania. Tak przeskoczyłem trzystapięćdziesiąt kilometrów i już o dwunastej docieram do Wittlich a stąd to już tylko 170 kilometrów więć resztę mogę sobie lecieć bokami a warto bo to przecież Eifel. Jestem zachwycony trasą przez Niemcy. Super drogi ( niekoniecznie jakościowo ), ładne krajobrazy i mały ruch. Potem to już las i las. Wpadam do Belgii. Bez zmian, nadal las. W końcu docieram do Holandii


 i tu się kończy jazda. Ograniczenia do 50 a w wioskach do 30. No a tu wioska za wioską. Do tego urwali po 25 % drogi z każdej strony na ścieżki rowerowe. Już widzę, że się z Krajem Tulipanów nie polubimy...Od granicy belgijsko- holenderskiej, która gdzieś tam musi być ale ja jej jakoś nie zauważyłem, do Schin op Geul gdzie odbywa się tegoroczny ITT nie jest daleko i już po chwili melduję się u organizatorów.


Dostajemy tradycyjne powitalne prezenty. Piwo, musztarda i breloczki. Na szyję identyfikator a na łapkę plastikową opaskę. Podobnie jak Herflik w zeszłym roku na Lipie tak i ja mam teraz wątpliwości co się stanie jak stracę rękę ale pani nie chwyta dowcipu...Przeglądam jeszcze upominki gdy pojawiają się Leo i Janko. Jak emeryci, wynajęli sobie domek...


Po tradycyjnym powitalnym piwie z wyrzutami sumienia, że zostawiam Leo sam na sam z Janko, idę rozbić namiot i trochę się ogarnąć. Miejsce biwakowe to tak zwana " patelnia". Ani drzewka ani krzaczka. Nic co by dawało chociaż odrobinę cienia a żar się leje z nieba okrutny. Szybko wracam na taras przy barze. Nic tak dobrze nie robi na upał i zmęczenie jak zimne piwo. Nawet takie za pięć Euro bo tyle tu ten napitek kosztuje. Basia koniecznie chciała skorzystać z basenu ale jakoś do końca nic z tego  nie wyszło...A szkoda. Z drugiej strony widziałem pózniej, że w tym basenie razem z białymi murzyn się kąpie ale jakoś to nikomu o dziwo to nie przeszkadzało. Może to ja jakiś dziwny jestem...


W międzyczasie do Basi i Janka dołączył Wujek


i Krzysztof


Krzyś jest raczej małomówny ale każdy kto zna Janko


wie, że jego udział w każdej rozmowie podnosi jej poziom intelektualny z pierwszą prędkością kosmiczną więc nie ma po co się odzywać.
Po chwili pojawia się Maras. Po krótkim ple, ple Maras idzie rozstawiać swój garaż ( który ma też, niewielką, część mieszkalną i miejsce na różne dziwne urozmaicenia ale niestety w tym roku zabrakło zaprzyjaznionego architekta wnętrz ) pod tym samym adresem co i ja. Na "patelni". Garaż
( wspominałem już, że ma też część mieszkalną ? ) jest duży i skomplikowany i Maras chyba nie bardzo wie jak się za to wszystko zabrać więc z chęcią korzysta z pomocy Leo. Krzyś jest bardzo miły i uczynny więć też bez zastanowienia rzuca się z pomocą i chociaż ta jest głownie werbalna to przecież nie jest to istotne. Liczy się intencja. Prawdziwych przyjaciół...itd.


Dla mnie jest to wszystko zdecydowanie za wiele. Nie mogę patrzeć jak oni się we trójkę męczą i idę oglądać motocykle. O dziwo znalazłem nawet kilka Transalpów. Nie, to nie żart. Na ITT połowa maszyn to nowe AT.





Od czasu do czasu kontroluję sytuacje na placu budowy ale strasznie dużo czasu to wszysto Leo zajmuje. Guzdrze się niesamowicie z tym rozstawianiem namiotu. ( A ci dwaj to w końcu nie wiem co tam robili.)


Leo jest jedyną kobietą wśród nas i przykro patrzeć jak się sama tak na tym upale męczy. Jestem dobrze wychowany i wiem, że powinienem pomóc więc ze wstydem się odwracam i idę dalej pstrykać motocykle.



Powoli rozpoczynają się przygotowania do zbiorowego zdjęcia. Jednak co Zachód to Zachód. Zdjęcie jest robione z drona a nie jak w Polsce z drabiny.


Na powitanie organizatorzy przygotowali przemarsz orkiestry.


Było głośno i z przytupem


wszyscy przyglądali się z wielkim zainteresowaniem a ogólna wakacyjna atmosfera osłabiła naszą czujność i dlatego nikt nie zwrócił uwagi na to kiedy i skąd pojawił się na scenie Sven. Sven jest Holendrem o sympatycznym wyglądzie kozła ( czy też drwala, stary jestem i się nie znam ) i był wyraznie bardzo mocno zafascynowany Basią ale, że to kulturalny młody człowiek z resztą z nas też zamienił kilka słów. Sven towarzyszył nam do końca wieczoru jak komar, który lata, bzyczy i ogólnie wnerwia a nikt nie wie czemu ma służyć. No ale może Basia to inaczej odebrała. Musicie ją zapytać. 


Po kolacji, raczej skromnej, chociaż nie pod względem ilości a raczej wyboru zajeliśmy strategiczne miejsce pod baldachimem i rozpoczęły się rozmowy. Oczywiście o podróżach i motocyklach. No ale ci, którzy znają Marasa wiedzą, że efekt jego udziału w rozmowie jest  podobny do tego Jankowego a że dwa silniki ciągną lepiej niż jeden to poziom intelektualny dyskusji wzrastał tym razem już z drugą prędkością kosmiczną. Można się było dowiedzieć tak ważnych rzeczy jak to w jaki sposób ginekolog sprawdza godzinę i jak samemu zrobić sobie jacuzzi. Było też o historii i rycerzach wracających z wypraw krzyżowych... I tylko Leo słuchała jakiś nudnych opowieści o żonie, trójce dzieci i paintball'u...
Nad głowami przelatywały ostanie kufle piwa kiedy wszyscy udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Jednak taka intelektualna dyskusja strasznie wyczerpuje....

Następnego dnia budzę się, jak to zwykle gdy się śpi pod namiotem, z samego rana czyli gdzieś około wpół do siódmej. Leje okrutnie i co chwilę walą pioruny. Trwa to tak z godzinę po czym burza się uspokaja i zostaje tylko deszcz. Ulewny. Od ósmej zaczynają wydawać śniadanie więc chcąc nie chcąc trzeba się wygramolić z wyrka. Śniadanie jest skromne chociaż ponownie nie można powiedzieć, żeby brakło jedzenia. Głodny nikt nie wyszedł ale równie dobrze mogliby nagotować dwie tony ziemniaków. Też by się wszyscy najedli do syta...W dodatku jest to tak zorganizowane że na końcu tego, pożal się Boże, bufetu są ekspresy do kawy. Jak wiadomo ekspres do kawy jest tylko z nazwy ekspresowy więc pobieranie śniadania trwa godzinami...
Zapowiadają deszcz przez cały dzień więc z wyjazdów raczej nic nie będzie ale moi towarzysze nie są tym jakoś zbytnio rozżaleni. Przejechali grubo ponad tysiąc kilometrów więc taka chwila odpoczynku jest dla nich darem niebios. Zwłaszcza, że jest wytłumaczenie. " Zmęczeni ? Nie, skąd ? Z chęcią byśmy pojechali no ale pada... " Ja też nie mam jakoś ochoty na wyprawy...Wykorzystujemy to, że pogoda się chwilowo poprawia i deszcz przechodzi w mżawkę na wyprawę do sklepu w celu nabycia napojów. Pamietając zeszłoroczny zlot miałem trochę obawy ale jak się okazało niesłusznie bo pierwsze piwo zostało otworzone dopiero o piętnastej więc pełna kultura. I właściwie nic się więcej tego dnia nie wydarzyło. Romantyczny dzwięk padającego deszczu był co jakiś czas zakłócany proletariackim pssst otwieranej puszki z piwem, dyskusja wznosiła się na intelektualną orbitę a absolutnym highlightem dnia była przeprowadzka Krzysztofa i Wujka z namiotu do domku. Trochę ich zalało...Takie dziecinne tłumaczenie, że mokro. Prawdziwi mężczyzni czyli Maras, Daniel i ja zostaliśmy pod namiotami tyle tylko, że zmieniliśmy adres bez ruszania się z miejsca. To już nie nazywało się " na patelni" tylko " na bagnach"


Piekne pole namiotowe zamieniło się w grzęzawisko.


I tak upłynął nam pierwszy dzień ITT 2018. O dziewiętnastej była kolacja gdzie serwowano różne smakołyki. Między innymi szparagi zawijane w boczku. Każdy dostał po jednym...Potem było piwo, potem dla odmiany piwo, potem znów piwo i jakieś inne dziwne trunki. Nawet Niemcy z czymś tam wyskoczyli no ale jak to Niemcy. Chcą coś zrobić ale nie bardzo wiedzą jak i nie bardzo umieją się za to zabrać.  Likier Nordbrand Pfeffi Pfefferminz . Gdyby ktoś chciał posmakować niech szuka w drogerii. Smakuje jak płyn do płukania zębów. Do tego wdali się z Danielem w dyskusję o Trzech Małpach w ogóle nie wiedząc o czym mówią...Na zawsze pozostanie dla mnie zagadką jak oni pod Moskwę dotarli....Na zakończenie wypada dodać, że Sven wciąż poruszał się na naszej ( a raczej Basi ) orbicie. W sumie bardzo udany dzień.
Sobota wstaje, co prawda, nie słoneczna ale po wczorajszym dniu już sam fakt, że nie pada poprawia humor. Po śniadaniu, ktoś pomyślał i przestawiono ekspresy do kawy więc tym razem idzie to wszystko całkiem sprawnie, decydujemy się na jednego z przygotowanych tracków, który prowadzi do Maastricht. Ruszamy. Track prowadzi po polnych drogach bez kategorii odśnieżania. Region w którym się znajdujemy jest mocno nietypowy dla Holandii, która jest płaska a tu są pagórki. Basia bardzo chciała zobaczyć wiatraki ale te są głownie wykorzystywane przy irygacji więc tu ich raczej nie ma. Jednak dla Leo wszystko. Jest i wiatrak.


Szwędamy się raz w lewo raz w prawo, ktoś jednak, chyba Krzysztof, wpada na pomysł, żeby się na kawę zatrzymać. No jak kawa to i cola i ciasteczko... 


Ruszamy w dalszą drogę ale już po chwili kolejny postój. Tym razem lody. Więcej parkujemy jak jezdzimy... Na dodatek odbywają się jakieś wyścigi rowerowe, ograniczenia prędkości, zamknięte drogi, rowerzyści z rowerami i bez...Jak pisałem, że trzeba skalpować to nikt mnie nie poparł...


W końcu jakoś docieramy do Maastricht i ruszamy na zwiedzanie. Maras prowadzi.



Rowery, wszędzie rowery. Janko ma rację. Rower spełnił wielka rolę w historii bo ktoś wpadł na pomysł i zamontował do niego motor i tak powstał motocykl. No ale na tym rola roweru powinna się skończyć tak jak lampy naftowej...



Maszyna do prażenia orzeszków


Podczas gdy reszta towarzystwa szuka różnych niezapominajek ja pstrykam to i owo









Maastricht jest mało interesującym miastem i nie bardzo jest co fotografować ale jak wszędzie, zawsze się znajdzie coś fajnego do pstryknięcia


i znów rowery





Podczas gdy inni słuchają ja się raczej przyglądam...


Na zakończenie dochodzimy do wniosku, że jednak wypada jakąś kawę i coś na ząb... Zasiadamy przy stolikach a naprzeciwko nas parkuje GS 800 i widać,że jest to motek w trakcie grubszej wyprawy. Po chwili pojawia się panienka ale rozmawia z jakimiś dwoma kolesiami. Jak juz sie od nich uwolniła no to teraz moja kolej. Jak się okazało, ta sympatyczna dziewczyna to jest pochodząca z Iranu Maral
" Ride to be one" Yazarloo. Posiadaczka tytułu doktora, czarnego pasa w karate, projektantka mody, obecnie jak Holly Golightly, w podroży. Dookoła świata. Kiedy się dowiaduję, że zmierza do Berlina a potem do Polski zaraz wołam Leo. Może będzie potrzebne jakieś wsparcie. Za chwilę nadciąga reszta towarzystwa i wszyscy robią sobie pamiątkowe zdjęcia tylko ja oczywiście zostaję z pustymi rękoma...Musicie sobie wyguglować. Ride to be one albo Maral Yazarloo.
Na kemping wracamy w błyskawicznym tempie autostradą no ale czego można było oczekiwać skoro Maras prowadził. Leo nie jest zachwycona i najwyrazniej się dzisiaj nie najezdziła więc rusza samotnie nawinąć jeszcze kilkadziesiąt kilometrów. Reszta towarzystwa oddaje się z umiłowaniem degustacji produktów holenderskich browarów chociaż ja mam już dosyć i przechodzę na Label 5.
I to by było właściwie na tyle. ITT 2018 przechodzi do historii. Jest tam jeszcze jakieś losowanie nagród ale skoro i tak wiem, że nic nie wygram...Co ważniejsze, nikt się nie wyrwał z organizacją ITT 2019...Mam obawy, że impreza umrze śmiercią naturalną.
Następnego dnia spotykamy się wszyscy o ósmej na śniadaniu. Pożegnania i każdy rusza w swoją stronę. Basia, Krzysztof i Maras sypią na Polskę a mają na to dwa dni, Daniel z Wujkiem będą sie jeszcze krecić po Niemczech a ja nie mam planu. Mam czas do Środy wiec nic mnie nie goni. Wypadałoby też coś po drodze zobaczyć. Basia w drodze na ITT odwiedziła urokliwe Monschau gdzie nabyła w drodze zakupu, z tym, że za gotówkę, gumową kaczkę. W kasku. To ja też chcę taką kaczkę a przy okazji coś pozwiedzam. Jak sie jednak okazało, strasznie głupi był ten pomysł był z Monschau. Objazd za objazdem, wszystko to kosztowało mnie co najmniej godzinę ale w końcu dotarłem.



Są i kaczuchy.





Jest i dom Bożonarodzeniowy. Jak ktoś ma ochotę to może świętować cały rok.



i studnia



którą trzeba obowiązkowo pstryknąć


Trochę się jeszcze kręcę po mieście rozmawiając po drodze ze spotkanymi motocylkistami.


Potem ruszam w dalszą drogę i docieram nad Moselę. Pałac Lieser. Z tego co wiem jest do kupienia.



Kawałek dalej jest miasteczko Bernkastel-Kues. Znana perełka nad Moselą.





Przez chwilę rozważam czy nie zatrzymać się tu na noc ale podobnie jak Leo wczoraj tak ja dzisiaj jakoś się jeszcze nie najezdziłem. Coś tam jeszcze pstrykam i ruszam w dalszą drogę.



Ponieważ nic mnie nie goni odpuszczam sobie wszelkie autostrady i jadę tzw.bokami. A to jeszcze 
i tak, jak sie pózniej okazało był highway w porównaniu z tym co Kurvige.de mi przygotował... 



Przez Las Palatynacki przebijam się taką drogą. Jakieś pięćdziesiąt kilometrów...


W końcu docieram nad Ren. Jest prom i zaraz wpadam w panikę, że nie mam na opłatę. Na szczęście wygrzebuję ostatnie drobne...


Coraz częściej robię przerwy. Jeszcze tylko czterdzieści kilometrów.


Słońce schowało się już za horyzontem kiedy w końcu dotarłem do domu. 520 kilometrów i 12 godzin w drodze. Jestem wykończony. Rozpakowywuję cały majadan, rozwieszam mokry namiot 
i stwierdzam, że w lodówce poza wszelkiego rodzaju piwami z Belgii nie mam za wiele...No i to jest życie motocyklisty. Pora na jakieś wstępne podsumowanie. Spotkanie na Lipie i ITT 2018 w Schin op Guel dzielą lata świetlne. Przede wszystkim szamka. Lipa to był pełen wypas, grille, ryby, zupy, sałatki co kto sobie wymarzył. Holendrzy poszli po najmniejszej linii oporu. Ja bym to zrobił jeszcze prościej. Tak jak już powyżej pisałem. Trzeba było nagotować ziemniaków. Też by się wszyscy najedli. Po drugie primo w Niemczech, na Węgrzech, w Polsce była muzyka na żywo. Nie musi być zaraz Piatek i Sobota. Jeden dzień by wystarczył....Po trzecie primo, ultimo, Holandia jest krajem przyjaznym dla wszelkich innowierców, waginosceptyków i rowerzystów ale nie dla motocyklistów. Gdyby ktoś wpadł na pomysł odwiedzenia tego kraju to tylko samolotem a potem rowerek...Gdyby się miało okazać, że to był już ostani ITT to lepiej było go wogóle nie organizować i zejść ze sceny w świetle chwały. Lipa 2017. Co natomiast było bezcenne to towarzystwo. Średnia roczna intelektualna skoczyła do góry o dobrych kilka kresek dzięki Janko i Marasowi. 
No i co najważniejsze...spędzenie kilku dni w towarzystwie uroczej blondynki w moim wieku nie zdarza się często...

P.S
Co się sprawdziło ? Bez niespodzianek, to samo co zwykle. Namiot z Decathlonu za 40 Euro i sakwy 21 Brothers. Lało bez przerwy przez cały dzień i to całkiem konkretnie ale żadne się nie poddało.  No i na zakończenie, chociaż to może dziwne, po zlocie Transalpa na którym co druga maszyna to nowa Africa Twin...
Panie i Panowie. Nie żadne tam beemki, kateemki czy inne wynalazki tylko Honda Transalp XL600V


The Best Bike Ever Made

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz