Kiddo

Kiddo
w drodze....

poniedziałek, 1 czerwca 2020

Niedziela na Kaszubach

Wczorajszy wypad, chociaż bardzo udany, nie spełnił oczekiwań. Wciąż poszukuję zamiennika dla mojego ukochanego Colmar. Tak powiedzmy z trzysta pięćdziesiąt kilometrów od domu, żeby okolica była atrakcyjna i miasteczko ciekawe aby można było z przyjemnością pójść wieczorem na kolację.
Polanica spełnia te warunki no ale to prawie siedemset kilometrów...
Bardzo zachwalano mi Chojnice ale niestety nie spełniły pokrywanych w nich nadziei. No cóż, Colmar to bardzo wysoko zawieszona poprzeczka. 


Krajobrazy przynajmniej się zgadzają.


Dzisiaj postanawiam przerwać moje poszukiwania i zanim zacznie się na dobre sezon, odbębnić program obowiązkowy czyli wizytę na Helu.
O szóstej rano już pieknie świeci słońce i w sumie zapowiada się wspaniały dzień...Niestety, kiwające się na wszystkie strony drzewa za oknem nie zachęcają do motocyklowych wojaży. No ale tak zawziętego podróżnika jak ja nie jest tak łatwo zniechęcić. Ponieważ dzień wolny jest dniem winylowym więc do kawy i śniadania odpalam z czarnej płyty Beth Hart, potem szybko się ogarniam i już po ósmej jestem w drodze.
Jadę bokami w kierunku Wejherowa no i tu wielkie zaskoczenie. Górki, pagórki, winkle prawie jak w Czarnym Lesie. Zupełnie inne Kaszuby niż miałem do tej pory okazję poznać. Wiatr też jakoś specjalnie nie przeszkadza więc całkiem sprawnie docieram do pierwszego przystanku. Jezioro Żarnowieckie.



Wszystko przygotowane na przyjęcie gości no ale pora jest jeszcze wczesna no i wiatr też zniechęca.




Dalsza droga prowadzi wzdłuż brzegiu jeziora a po obu jej stronach domek na domku. I dom na domu. Zupełnie jak wokół St.Tropez.
Docieram do Jastrzębiej Góry. Swego czasu słynęła z windy na plażę. Wybudowała ją, założona przez inż.Osmołowskiego spółka "Jastgór" w 1938 roku. Jest wiele sprzecznych informacji dotyczących czasu kiedy "Światowid" - bo tak się winda nazywała- działał. Podobno przed wojną i pózniej krótko w latach sześćdziesiątych. Pamiętam ją z dzieciństwa. Ta wielka, prawie dziewięciopiętrowa budowla zawaliła się w 1982 roku.


Dzisiaj Jastrzębia Góra proponuje głównie porwisty wiatr więc tylko obowiązkowe pstryki



i można się zbierać. Mijając po drodze latarnię morską w Rozewiu


 docieram do Władysławowa.


Nie znalazłem nic godnego uwagi ( ale też i niezbyt usilnie szukałem ) więc ponownie obowiązkowe pstryki


i można ruszać. Po drodze zapamiętuję lokalizację smażalni ryb obok portu...
Z Władysławowa na koniec półwyspu prowadzi oczywiście tylko jedna droga i jadę w kawalkadzie samochodów ale nie jest tragicznie. Wszystko idzie całkiem płynnie no i widoki po drodze są wspaniałe. W Lipcu czy w Sierpniu już takiego luzu tu nie będzie. To coś jak droga z Saint Tropez do Sainte Maxime. Jakieś piętnaście kilometrów. Samochodem w sezonie do pokonania w tydzień. Na Helu będzie podobnie.
Docieram do północnego krańca naszego Imperium.


W przeciwieństwie do Władysławowa gdzie port jest terenem przemysłowym i zamkniętym tu jest to miejsce otwarte i chętnie odwiedzane przez spacerowiczów.




Doskonały pomysł z otwarciem tego terenu dla turystów. Nie ma jeszcze co prawda sezonu ale chętnych do spacerów jest całkiem sporo. Oczywiście nie braknie obowiązkowych budek z różnymi niezapominajkami.



Colmar to nie jest ale spędzam w Helu więcej czasu niż planowałem. Bardzo sympatyczne miejsce. Ponowne odwiedziny w sezonie sobie odpuszczę ale we Wrześniu na pewno tu ponownie zawitam.


Nacieszywszy się atmosferą Helu ruszam spowrotem w kierunku Władysławowa. Widać miałem szczęście bo teraz długi sznur samochodów toczy się w kierunku Helu a ja mam prawie pustą drogę. Rowerzyści mają na całej długości półwyspu swoją ścieżkę, trochę lasem, trochę przy plaży więc nie pałętają się pod kołami. Od strony zatoki wiatr nie jest tak silny więc i plażowicze się znajdą.



We Władysławowie odwiedzam upatrzoną smażalnię na obowiązkową rybkę. Mają tam też i wędzarnie ale kolejka skutecznie zniechęca.
Czas goni więc dalej w drogę. W Kłaninie widzę tabliczkę "Pałac" i chociaż strzałka pokazuje przeciwny od zaplanowanego kierunek, jadę zbadać temat.
Wybudowany w XVII wieku, przebudowany w XIX, pałac rodziny von Grassów. Obecnie jest w nim restauracja. Zwiedzać też można a wokół pałacu jest ładny park ale ponieważ moje wdzianko wciąż nosi ślady żuławskich kąpieli błotnych, wyglądam mało reprezentacyjnie. Szkoda profanować swoim wyglądem takie piękne wnętrza.


Natomiast na wizytę u konika mój strój jest w sam raz.


Dał się pogłaskać ale głównie był zajęty brykaniem.


No a dalej to już była walka o przetrwanie. Droga lokalna, owszem ale asfaltu zapomnieli położyć. Doły, dziury, piach i kamienie. Pełen program. TomTom pokazuje 4Km do następnego skrętu. Jakoś dam radę...Jest skręt ale znów tylko dziury, kamienie i piach. Wreszcie docieram do jakiejś krzyżówki i cały szczęśliwy zatrzymuję się na pstryki.


Docieram do skrzyżowania...znów to samo. Wreszcie widzę w oddali jakieś zabudowania. Jest jednak i tu jakaś cywilizacja. No jest, to fakt ale tubylcy zatrzymali się na etapie kocich łbów. Te jednak szybko się kończą i dla odmiany, niespodzianka, niespodzianka, dziury, piach i kamienie. TomTom pokazuje tym razem 10 kilometrów. To już w sumie będzie ze trzydzieści. To się w końcu musi kiedyś skończyć. Przecież to tylko Kaszuby a nie Idaho. Po jakiś pięciu kilometrach, w poprzek drogi leży zwalone drzewo. No przecież szału idzie dostać. No i co teraz ? Zawracać ? Mowy nie ma. Już miałem wyciągnąć mojego Leathermana i piłować ( co by mi zapewne miesiąc zajęło ) ale po bliższych oględzinach doszedłem do wniosku, że jakoś dam radę bokiem objechać. Zwały błota, kałuże no ale albo to albo odwrót. Nigdy. "Le garde meurt, mais elle ne se rend pas" jak miał odpowiedzieć generał Pierre Cambrone na wezwanie Brytyjczyków do poddania się w czasie bitwy pod Waterloo.


Ja moje Waterloo wygrywam. Pozostałe pięć kilometrów pokonuję już bez większych przygód. O dziurach, dołach, piachu i kamieniach już nie wspominam bo to oczywiste. Docieram w końcu do asfaltu a przynajmniej do czegoś za co ta nawierzchnia tu uchodzi. Droga składa się z łatek, tak na oko trzydzieści na trzydzieści centymetrów. Asfaltowe, bitumiczne i diabli jeszcze wiedzą jakie. No to już przebija wszystko. Trzęsie nieprawdopodobnie i szybko zaczynam tęsknić za dobrym, solidnym piachem z dziurami i kamieniami...
Bardzo udany dzień i wspaniała wycieczka. Nie spodziewałem się, że ta część Kaszub tak zachwyci swoim urozmaiceniem. Wszystko było. I las i górki i winkle.
Następna będzie jednak ponownie w Bory Tucholskie. Nie ma ludzi i kilometry dróg przez las. Zaznaczam: dróg. Moja biedna Kiddo nie przecierpiała tyle przez 80 tysięcy kilometrów w Niemczech i Francji co tu przez 350 w jeden dzień.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz