Kiddo

Kiddo
w drodze....

czwartek, 26 maja 2016

ITT 2016 część druga

Znowu pobudka z samego rana. Tak już będzie do końca tej wyprawy. To przecież boot camp a nie urlop. No ale szkoda dnia. Pora ruszać po nowe przygody. Wciągam hotelowe śniadanie i ruszam w drogę. Znowu trochę autostrady a potem to już


Węgry krajobrazowo nie mogą się równać z Austrią ale też się zawsze coś znajdzie.


Trochę drogami szybkiego ruchu, trochę bocznymi i w końcu docieram nad Balaton.



a w chwilę pózniej do Csopak. Tu też jest ciuchcia.


Melduję się u organizatorów. Wręczają mi pakiet powitalny : mapę, prospekt turystyczny, koszulkę i kubek. Odbieram też klucz i idę sie rozgościć na mojej kwaterze którą dzielę z Frankiem. Ten też się właśnie pojawia. Trochę gadamy o tym i owym. O Trampkach, wyprawach, ostatnim ITT...No i pora na kolację.


Pierwsze rozczarowanie. Korytko jest wydzielane. Nie zauważyłem tego wcześniej ale na identyfikatorach są odznaczone posiłki i te miejsca są przez panienkę dziurkowane. Dziurkaczem  oczywiście. Przed pobraniem szamki. No rok temu tego u Niemców nie było. Jedzenie było rewelacyjne i bez ograniczeń a cena podobna bo czy 100 czy 120 Euro co za róznica. Nie popisali się bratanki. No ale trudno, towarzystwo wynagradza wszystko. No i spożywane piwo. Niestety tego też w pewnym momencie zabrakło. Piwa zabrakło ? Na zlocie ? O co tu chodzi ? Przecież to zlot było nie było bikerów a nie kółko różańcowe. Z braku laku postanawiam spróbować sławnej palinki....To jednak nie jest to co lubią tygrysy. Szczerze mówiąc tylko najbardziej zatwardziali alkoholicy mogą to pić a i tak musieli by być bardzo zdesperowani...Herr Flik twierdzi, że jak czyszczą zbiorniki po nafcie to im właśnie palinka wychodzi. A właśnie Herr Flik.....jego dialogi z M. doprowadzają nas wszystkich ze śmiechu do łez a tu strzał za strzałem. Nieustanna kanonada. Niestety, nie zważając na obecność niewiast posługują się proletariackim językiem więc nie bedę cytował...Trzeba było przyjechać. W końcu ktoś zorganizował nową dostawę piwa  i dalsza część wieczoru upłynęła na odswieżaniu starych znajomości, nawiązywaniu nowych, filozoficznych dyskusjach o sensie bytu i o tym, że Trampek najlepszy jest i dlaczego. No szczerze mówiąc to tylko moje zdanie było i jakoś nikt z obecnych go nie podzielał...Na następny dzień sa oczywiście zaplanowane trasy ale jakoś nie mamy ochoty na jazdę w wielkich grupach a na taką trasę A zapisało się 60 osób. M. i Herr Flik coś tam kombinują więc zgłaszam swój akces i zostaję przyjęty do grupy. W drodze do wyrka Herr Flik organizuje jeszcze już wspomniane ważywo doniczkowe...
W Piątek znów pobudka o 7. Dziurkowane śniadanie jest wydawane tylko do 9. Po śniadananiu zaczyna sie ruch.



 Wyruszja w trasy pierwsze grupy.



My też zbieramy się w droge. M. programuje nawigację i robi za prowadzącego. Ja powinienem w sumie jechać jako drugi a jadę ostatni ale nikt nie protestuje. Najpierw udajemy się na półwysep Tihany i do klasztoru benedyktynów ale podziwiamy go tylko z motocykli. M. prowadzi dalej bocznymi drogami, raz w lewo, raz w prawo bez jakiegoś wyraznego celu. Dojeżdzamy do skrzyżowania i tu nie wiedzieć dlaczego ani w lewo ani w prawo tylko prosto...Asfalt jak ser tilsiter tylko dziury wieksze. To się już pod offroad nie łapie...Piach, żwir, polna droga to rozumiem, mogę jechać ale to ? Na szczęście nie trwa to długo i znów jesteśmy na normalnej drodze chociaż te też nie są jakieś rewelacyjne...W końcu, znów po jakiś kocich łbach, pod górkę, wjeżdżamy na jakiś parking. Chłopcy zaczynają zawracać a ja zapatrzyłem się na Dr.W i jego żonę ( albo odwrotnie ) co też oni robią i bum. Nagle staraciłem kontrolę nad nachyłem przechyłu i leże. Jakiś uczynny Węgier szybko pomaga mi postawić motor. Poza honorem nic nie ucierpiało. Jak sie okazuje jest tu zamek, który postanawiamy zwiedzić. Zamek wydaje się jedna trochę wysoko. Tablica informacyjna jest ale niestety tylko po ichniemu. No ale 6,5km i 2,5 godziny to rozumiemy. Szybko opanowuje nas zwątpienie ale jest i tabliczka : Kasa 100m. Postanawiamy więc chociaż kasę obejżeć. Po tych 100 metrach okazuje się jednak, że nasza znajomość węgerskiego pozostawia wiele do życzenia. Zamek jest wcale nie tak daleko...jakieś następne 100 metrów. Nabywamy bilety i pchamy się dalej. Zamek to bardziej ruiny ale widok jest całkiem całkiem.



Dr.W na zamku.


Herr Flik i M. podczas kolejnej wymiany uprzejmości.


Nasyceni estetycznymi wrażeniami schodzimy z zamku i ruszamy do Keszthely.  Po chwili jednak lądujemy w tym samym miejscu...ten sam parking, te same kocie łby. Coś się to navi M. nie sprawdza....no ale to już wiem od czasu tej serowej drogi. W końcu już bez dalszych przygód docieramy do tego największego miasta nad Balatonem. Na początek oczywiście barokowy pałac Festetics.


Potem zapuszczamy sie na stare miasto.




Pora na małe co nie co więc zasiadamy w restauracji gdzie spożywamy naturalnie gulasz. Znakomity. Rozmowy tym razem o polityce. Zaczyna trochę siąpić, jest już koło 15.30 więc rezygnujemy z zaplanowanego objechania Balatonu i postanawiamy wycofać sie do bazy.W drodze łapie nas straszna ulewa a my wleczemy się za jakimś gruzawikiem z drewnem. Oczywiście jak na zlot Transalpa przystało : Dr.W z żoną na pomarańczowej 900, M. na Varadero, Herr Flik na AT i tylko ja i jeszcze jeden biedny żuczek na TA 600. Pierwszych dwóch śmignęło bez problemu, Her Flik też się zebrał więc ja za nim. On przeskoczył a ja na czołówkę...Hamowanie jak wiadomo, nie jest najmocniejszą stroną TA, zwłaszcza w deszczu...Podszedłem jednak bardzo czujnie do tematu wyprzedzania więc nie było krytycznie ale ta sytuacja skutecznie zniechęciła mnie do dalszych eksperymentów. Deszcz dalej leje na całego więc zatrzymujemy sie na stacji benzynowej aby założyć kondoniki. Tzn. oni wszyscy zakładają, oprócz mnie. Mam co prawda super heavy duty ciuchy przeciwdeszczowe ale zostały na kempingu. Jeszcze by zamokły...Oczywiście jak to zwykle bywa w takich sytuacjach deszcz przestaje padać więc chwilę pózniej znów się zatrzymujemy, tym razem na zdejmowanie wdzianek. Przynajmniej się przewietrzyły. Przy okazji wyszło na moje. Po co je wozić ?
A po kolacji, dziurkowanej, oddajemy się konsumpcji chmielowego nektaru. Tym razem jednak sami się w niego zaopatrzyliśmy. W sklepie kosztuje 200 a na  zlocie 600. Jak na nasze wyobrażenia trochę przesada. Na następny dzień chłopcy wybierają sie na trasę off. Szkoda mi mojego motocykla, dzisiejsza Tilsiter Road w zupełniści zaspokoiła moje offowe potrzeby. Ja wybiorę się na drugą stronę Balatonu.


to be cont.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz