Kiddo

Kiddo
w drodze....

niedziela, 25 września 2016

Grubasek i Kózka po raz drugi czyli Prowansja revisited albo wyprawa po drób. Część 3

Kura nadal pozostaje w centrum zainteresowania. Dochodzimy z Hilim do wniosku, że nie ma jej co wozić i, że o wiele prościej będzie wysłać ją pocztą. Mam trochę obawy czy dojdzie w całości ale Pierre wyciąga gdzieś ze swojego skarbca odpowiedni karton, pakujemy na dokładkę stertę gazet i w ten sposób kura jest gotowa do podróży. Po porannej kawie ruszamy na miasto. Ja w poszukiwaniu poczty a Hili sklepu z zielem prowansalskim. Pocztę znajdujemy bardzo szybko i po chwili kura jest już w drodze. ( Dotrze do Stuttgartu przed nami. ) Z zielem jest już trochę gorzej. Wszędzie można kupić takie małe porcje w ozdobnych opakowaniach na pamiątkę ale nie wielkie worki jakich szuka mój przyjaciel. Podejrzewam, że ludzie po prostu tutaj tego nie używają i to tylko taki bajer dla turystów. Kręcimy się trochę po mieście i wracamy na kemping. Ponieważ na dziś w planie jest tylko popołudniowa wizyta w Cucuron a wczorajsza ceremonia powitalna obfitowała i mocno się przeciągnęła, Hili zalega na krzesełkach a ja jako, że jestem wygodny rozkładam materacyk pod drzewkiem. Jest ciepło ale nie upalnie, powiewa lekki wiaterek więc okoliczności sprzyjające drzemce.
Budzę się około szesnastej, próbuje nawiązać jakąś komunikację z Hilmarem ale ten się zupełnie popsuł. Nie wiem od czego ? Od tych kilku szklanek Pastis ? Ja tam się czuję zupełnie normalnie no ale ja z Polski jestem...Koniec końców ruszam sam. Jadąc z Apt do Cucuron najpierw trzeba przejechać przez Lourmarin gdzie mieszkał i gdzie jest pochowany Albert Camus. Stąd też pochodził Philippe de Girard. W 1825 został zaangażowany przez Królestwo Kongresowe z zadaniem rozwinięcia przemysłu tekstylnego. Pierwasza wielka fabryka jego projektu powstała w 1831 na Marymoncie. Dwa lata pózniej przeniósł interes do Rudy Guzowskiej co wkrótce przyniosło wielki sukces zarówno jemu jak i osadzie. W uhoronowaniu jego zasług jej nazwę zmieniono na Żyrardów.
Droga z Apt do Loumarin prowadzi przez malowniczy wąwóz i wszystko byłoby pięknie gdyby nie to,  że zaczyna padać. Gdy wjeżdżam do Loumarin deszcz zamienia się w ulewę. Nakrywam moją już i tak przemoczoną kózkę kaskiem a sam wraz z jakiąś para francuzów podróżujących na Bonneville chronię się pod dachem biura nieruchomości. To takie ciut droższe biuro niż normalnie. Sa zdjęcia domów do kupienia, w ładnych ramkach, podświetlone ale nie ma cen. No cóż, w Loumarin mieszka na przykład Ridley Scott. Ludzie tego kalibru o drobne nie pytają. Pani prowadząca biuro jest przemiła i zaprasza nas do środka. Francuzi korzystają ale ja grzecznie odmawiam. Woda ścieka ze mnie litrami, buty ubłocone więc jej jeszcze szkód narobię. Poza tym wolę sobie zapalić i popatrzeć na deszcz.



Ulewa trwa i trwa bez końca. W końcu się rozpogadza, wychodzi słońce...a deszcz dalej leje. Wreszcie po ponad godzinie mogę opuścić moje schronienie i ruszyć w dalszą drogę. Pogoda jest jednak mocno taka sobie, coś tam ciągle siąpi więc z prowansalskiej sesji zdjęciowej w moim ulubionym miejscu nic nie wyjdzie. Pstrykam kilka obligatoryjnych fotek



i ruszam w powrotną drogę.


Ponieważ pogoda się jako tako poprawia, postanawiam zahaczyć o Saignon.


Oczywiście jest i pralnia.




Biedny Morris stoi jak stał. Coś takiego powinno być karane przynajmniej chłostą. Jedyna zmiana to to, że teraz stoi po prawej stronie...





I jeszcze jedna pralnia.


Wracam na kemping gdzie Hili już jakoś doszedł do siebie. Tego wieczoru Pierre serwuje hamburgery. Po kolacji zaczynamy ceremonię pożegnalną...Wszystko było by dobrze gdyby nie to, że już dobrze po północy pojawia się para Niemców...on z gitarą a ona śpiewa. Skarżą się, że w miejscowym pubie nie pozwolili im występować. Pierre ma dobre serce...Wkrótce jest jasne dlaczego ich z tego pubu pogonili. Koleś gra jak harcerz przy ognisku a pani ma głos całkiem interesujący ale za to fatalną dykcję. Hili wymięka przy coverze Zaz i się zawija do namiotu. Mnie wykańcza  cover Patricii Kaas.


Następnego dnia zwijamy majdan i zbieramy się w drogę. Niestety nie udaje nam się pożegnać z Pierrem bo ten odsypia nocny występ. No nic, do przyszłego roku. Zwiedzając po drodze to i owo jak na przykład  Chateau du Barroux,


podziwiając widoki


docieramy do Vaison la Romaine. Najpierw osiedlili się tu Celtowie, potem przybyli Rzymianie po których do dzisiaj wiele zostało, jak na przykład ten most z I wieku.


Na zwiedzanie trzeba byłoby poświęcić przynajmniej pół dnia a tyle czasu nie mamy. Do domu daleko a w poniedziałek musimy obaj być w pracy. Odkładam zwiedzanie na przyszły rok.


Z żalem opuszczamy to miasto i jedziemy w stronę " europejskiego Grand Canyon" czyli Gorges de l'Ardeche. Tę część trasy zaliczyłem podczas mojej samotnej wyprawy tego lata.




Dwa miesiące temu pogoda była jednak o wiele ciekawsza więc i zdjęcia wyszły lepsze. Obowiązkowy pstryk Pont d'Arc jednak musi być.


Mijamy Aubenas i wpadamy na Route Nationale 102. Robi się powoli pózno, nie mamy ze sobą nic do jedzenia więc zaczynamy szukać jakiegoś miejsca na nocleg. Trafiamy jakiś kemping ale w recepcji nikogo nie ma a i restauracji jakoś nie widać. Postanawiamy jechać do odległego o jakieś 80 kilometrów Le Puy-en-Velay. To duże miasto gdzie znajdziemy sobie jakiś hotel. Tymczasem jednak robi się ciemno i zaczyna padać ulewny deszcz. Droga jest ok. ale 80 kilometrów w nocy i w deszczu ...smoczka nie ma. Na szczęście w Thueyts Hili dostrzega znak Logis. Jest to niezależny związek około 2400, przeważnie małych, hoteli i restauracji. Zazwyczaj prowadzone są rodzinnie i tak jest i w tym przypadku. Motki lądują w ogrzewanym garażu, gdzie przy okazji zostawiamy mokre klamoty a my dostajemy zacny pokój. Trochę się ogarniamy i schodzimy do restauracji. Jest bardzo elegancka, całość nowo otwarta i wszyscy bardzo się starają. Po drobnym ale bardzo elegancko podanym małym co nieco na przywitanie, przechodzimy do konkretów. Oczywiście stek. Jest tak dobry, że zaraz zamawiam drugi. Najwyrazniej ku uciesze obsługującego nas właściciela.


Na deser, paleta serów do wyboru. To już żadkość, zazwyczaj podają trzy, cztery i to wszystko.



Potem przychodzi kolej na koniak i różowe wino.


Bardzo udany wieczór w przemiłej atmosferze. A za oknem ciągle ulewa...
Następnego rana budzę się koło ósmej. Hili śpi jeszcze więc biorę aparat i idę pstrykać okolicę.
W dole widać Le Pont du Diable czyli Diabelski Most.


Tam musimy jechać...





A to nasz hotel.


Płacimy rachunek za hotel i kolację. 200 Euro. Trochę boli ale w sumie wychodzi po 100 na głowę więc trzyma się w normie. Wyciągamy nasze rumaki z garażu i ruszamy. Po kilku kilometrach staje się jasne, że nawet gdyby ten hotel 1000 Euro kosztował nie mieliśmy wczoraj wieczorem wielkiego wyboru za to dużo szczęścia. Droga robi się coraz bardziej pozawijana, pnie się nieustannie w górę aż w końcu cała jest spowita we mgle. No i zupełna pampa. Żadnego hotelu czy kempingu.
Jechać tędy w nocy, w deszczu to wątpliwa przyjemność. Widoki są wspaniałe ale jest tak potwornie zimno, że nie mam ochoty się zatrzymywać. Zresztą tak naprawdę to nie ma gdzie. Docieramy do Le Puy.



Znów trzeba by było spędzić pół dnia na zwiedzaniu ale nad głową zbierają się baaardzo ciemne chmury. Postanawiamy uciekać a ja już mam zaplanowaną drogę powrotną z Pirenejów w przyszłym roku. Robimy krótki postój w Ambert. Niestety tym razem nie spotykam dziewczyny na TransAlpie.


Przez Thiers jedziemy do Roanne.


Zatrzymujemy się na chwilę zdecydować co dalej. Hili chce zostać w Champoly ja jestem za Roanne. Raz, że za wcześnie dwa, że Roanne to jednak duże miasto  więc i o hotel i o korytko łatwiej. Ruszamy do Roanne.


I to właściwie koniec mojego opowiadania bo resztę trasy odbyliśmy pod wodą. Zatrzymaliśmy się w Roanne ( gdzie się nawzajem pogubiliśmy i jakimś szczęśliwym trafem znów odnalezli ) w Ibis Budget. Kolacja w Grill Courtepaille. Jak zwykle stek i jak zwykle tu taki sobie a szczerze mówiąc, beznadziejny. Szczerze odradzam jedzenie w restauracjach tej sieci. Z Roanne przez La Clayette, które już latem opstrykałem

Cluny w którym mnie jeszcze nie było a gdzie Hili kupuje kolejne Opinele




i Dole


znowu w strugach deszczu docieramy do Vesoul. Mam dosyć. Jestem zmęczony, głodny i przemarznięty. Pierwszy nawija się Ibis Hotel. Ibis ma trzy kategorie i Hotel jest najwyższa. Niestety nie tu. Hotel jest już leciwy i wymaga remontu. Starsza pani obsługuje jednocześnie recepcję, bar i restaurację. Jest bardzo sympatyczna ale i ona ma tylko dwie ręce. Na kolację idziemy na pizzę. Miał być miły, ostani wieczór ale pizza jest taka sobie, Hili też nie jest zachwycony swoim daniem więc poprawiamy burgerami w szkockiej restauracj o dzwięcznej nazwie McDonald's a na dobranoc udajemy się do hotelowego baru. Hili różowe wino a ja tradycyjnie koniak.
Następnego dnia ruszamy o dziewiątej rano w drogę do domu. Oczywiście w deszczu. Trochę bładzimy ale w końcu przeskakujemy przez Wogezy, Ren i Schwarzwald. Krótko przed końcem znów się nawzajem gubimy, szukamy, robi się ciemno i leje więc oboje dochodzimy do wniosku, że nie ma sensu się nawzajem szukać 30 kilometrów od domu. Przejechawszy w sumie prawie 3000 kilometrów, oboje szczęśliwie docieramy na miejsce.

p.s

Tak szczerze ? Wolę jednak jezdzić samemu. Odradzam zwłasza kombinację HD i TransAlp. Wygląda to tak : jedziemy obaj 90 i wchodzimy w zakręt. Dodaję gazu i wychodzę z zakrętu 90. Tyle,że mój przyjaciel hamuje. Wchodzi w zakręt 60 i wychodzi jeszcze wolniej. Jechać za nim to mordęga, przed nim nie ma sensu bo po trzech zakrętach już go nie widać. Na prostej wiadomo, HD 160 ja 90. No ale za chwilę znów zakręt i zabawa od początku. Po drugie primo, nie zatrzymujemy się tak jak bym chciał i nie robię tylu zdjęć ile bym chciał. Jest z kim pogadać, zatrzymujemy się w miejscach, które ja bym zapewnie ominął za to odpuszczamy te, które bym chętnie pozwiedzał no ale czas goni. Nic dziwnego skoro po lokalnej drodze w Prowansji tam gdzie można jechać 70 my się wleczemy 40...No nic, na przyszły rok padło hasło Arcachon i La Rochelle. Na tej trasie nie ma zbyt wielu zakrętów...

No i jak zwykle na zakończenie podziękowania dla głównej, chociaż niemej, bohaterki tego opowiadania. Wszyscy to wiedzą ale nie zaszkodzi przypomnieć. Panie i Panowie, nie jakieś tam Beemki, Katemki czy inne wynalazki tylko :

Honda XL 600 V TransAlp


The Best Bike Ever Made

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz