Kiddo

Kiddo
w drodze....

poniedziałek, 24 lipca 2017

Francuska ósemka w odsłonach kilku - 5 - Alpy

Podekscytowany czekajacymi mnie górskimi przełęczami, zaraz po porannej kawie, pakuję cały kram i dosiadam Trampka. Niestety moja Kiddo odmawia współpracy. Wciskam starter ale jedyne co słychać to takie nieśmiałe bzzz. Nie jestem za bardzo obeznany z techniką ale jak na mój gust to akumulator się odmeldował. I co teraz ? Oprócz paliwa zawsze wożę ze sobą niegazowaną wodę mineralną. Smakuje podle ale kawę można zrobić. Naleję więc mineralnej do akumulatora a potem poszukam kogoś z kablami. No ale jestem na kempingu, jest tu wielu Holendrów kamperami więc nawet szukać nie muszę bo zaraz się jeden z nich oferuje z pomocą. Ponieważ jednak mam od kilku lat ADAC Premium jest to znakomita okazja aby wypróbować jak to działa. Miły pan zadaje mi serię pytań pt. co, gdzie, jak ? Pomoc w drodze. 45 minut do godziny. Z tej godziny robią się dwie ale jako, że jestem na kempingu a nie na pustyni, nie przeszkadza mi to zbytnio. Chowam się w cieniu, otwieram Red Bulla i zagłębiam w lekturze.
Przyjeżdża pan lawetą. Jego diagnoza potwierdza moją. Akumulator. Niestety, szanse na kupno nowego w Die, zwłaszcza w Poniedziałek gdy warsztaty są zamknięte, zerowe. Koniec końców stosujemy moją terapię. Mineralna. Pan przynosi z samochodu wielką baterię, kable i Kiddo wraca do życia. Pan poleca mi jeszcze zrobić 15 minutową rundę. Wracam na kemping, sprawdza jeszcze raz na wszelkie sposoby czy motor odpala i stwierdza, że jest o.k. Można jechać. Chcę wręczyć panu jakąś finansową premię ale stanowczo odmawia. Ruszam więc w drogę z mocnym postanowieniem zakupu nowego akumulatora przy najbliższej okazji bo wyprawa w Alpy z tym który mam nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Ruszamy.





Docieram do Briancon. Miałem jechać dalej ale w związku z przerwą w dostawie prądu pózno się zebrałem więc nie ma sensu pchać się dzisiaj dalej. Zwłaszcza, że zaczyna padać. Nie mam ochoty na rozbijanie namiotu w deszczu jadę wieć do MacDonalda coś przekąsić a przy okazji skorzystać z WiFi. MacDonalds tu to zupełnie osobna historia. Nie można zamówić przy ladzie a jedynie przez automat. Należy podać w której części sali się siedzi i przyniosą. Wszystko trwa godzinami ale mam czas zbadać temat hotelu. Ceny trochę zaporowe. Rozmowa zaczyna się od 80 Euro. W miedzyczasie deszcz zamienia się w rzęsistą ulewę...Jednak zanim zjadłem, zapaliłem wszystko wraca do normy postanawiam więc jechać jednak na kemping. Po drodze trafiam na salon Yamahy. Nie mają niestety pasującego akumulatora i szanse na dostanie takiego w Briancon są żadne. Kemping jest z tych co to witają motocyklistów więc jak tylko rozbiłem obozowisko idę zapytać w recepcji gdzie tu mogę akumulator kupić. Dziewczyna jest z Argentyny więc trochę paplamy po hiszpańsku jako, że mój francuski jest mocno ograniczony a akumulator to można kupić w sklepie o dwie minuty drogi. Odpalam więc Trampka, niestety akumulatora nie mają ale dają mi namiar na warsztat. Po drodze trafiam na sklep z quadami ale takimi konkretnymi. Wielkie jak Jeep. Mają też warsztat. A co najważniejsze : akumulator ? Taki a taki ? Nie ma problemu, wpadnij rano bo go musimy przez noc naładować. No to kamień z serca. Cały szczęśliwy mogę ruszyć na zwiedzanie Fort des Tetes.
Niestety znów zaczyna lać więc zniechęcony tym wszystkim wracam na kemping, otwieram pifo i oddaję się lekturze. Potem się trochę przejaśnia ale nie mam już ochoty na wycieczki. Zwłaszcza, że po pifie, no może dwóch... Zostaje tylko zrobić pstryki z daleka.



Przełęcze wzywają. W nocy znowu lało więc pakuję mokry namiot i ruszam w drogę. Zaczyna się obiecująco.




Wieje dosyć mocno więc zakładam na siebie moje przeciwdeszczówki. I całe szczęście. Za przełeczą,
nad dolina wiszą cieżkie chmury i leje niemiłosiernie. Po 40 kilometrach pod wodą docieram do Lac du Chambon. Główna droga wokół jeziora jest zamnięta z powodu lawiny kamieni więc ruch jest skierowany na drugą stronę. Tu jednak droga jest wąska, ruch duży i leje bez litości. Do tego odcinki robót drogowych a więc światła. Przebijam się przez ten cały chaos i trafiam na dużą wiatę. Przystanek autobusowy. Jest nawet i toaleta. Dobra dosyć tego. Przerwa. Ściagam z siebie deszczówki, rozkładam cały kram na ławce, otwieram Red Bulla, zapalam papierosa z mocnym postanowieniem przeczekania deszczu. Stamtąd przyjechałem.


Po jakiejś pół godziny faktycznie przestaje padać więc mogę jechać dalej. Przez Allemond, wokół Lac du Verney

do Lac de Grand Maison



i na przełęcz






Punkt docelowy na dziś to Saint-Jean-de-Maurienne do którego docieram już bez żadnych przygód.


W mieście znajduje się muzeum Opinel. Mam tam coś do nabycia...
Odnajduję kemping



i od razu rezerwuję dwie noce. Na jutro zaplanowałem małą rundę po okolicy.


Odwiedzam jeszcze wspomniane muzeum Opinel a potem oddaję się lekturze no i konsumpcji pastis.
Nastepny dzień zaczynam od wizyty w La Chambre


a potem to już tylko góry.








Oczywiście i tu nie może zabraknąć rowerzystów.


Zjeżdżam na dół, Route National N90 docieram do Bourg-Saint-Maurice i znowu do góry. Lac du Chevrill



i dalej. Wyżej i wyżej







aż do




Wieje niemożliwie ale obowiązkowe pstryki trzeba porobić. Oczywiście nie jestem jedyny. Grupa Hiszpanów na GS, Holendrzy, Niemcy wszyscy robimy sobie fotki, które pózniej z dumą będziemy prezentować a tu nagle pan na skuterku podjeżdża. No to po prostu bezczelność.


 Za przełęczą też jest ciekawie.







Przez Modane, gdzie robię sobie krótką przerwę na małe co nieco,


( przy okazji przypominam mniej doświadczonym podróżnikom o tym jak ważne jest zdrowe odżywianie się)
wracam na kemping. To było raptem niecałe trzysta kilometrów a cały dzień byłem w drodze.


Pora niestety powoli zacząć się kierować w stronę domu. Podobnie jak pierwszy przystanek tak i ostatni jest w Quingey. Ruszam w drogę.



Fort l'Ecluse


Zanim dotrę do


mam okazję podziwiać Jezioro Genewskie. Panorama jest wspaniała, zdjęcia tego nie oddają.



Salins-les-Bains




To już prawie Quingey. Na kempingu poznaję Holendra od lat mieszkającego w Niemczech. Jedzie w Pireneje i ma problem ze sparciałym przewodem paliwowym w swoim Ducati. Udzielam mu duchowego wsparcia, Peter bo tak ma na imię rozwiazuje problem po czym idziemy coś zjeść. No ale najpierw wpadamy do Chez Marie na piwo. Stek i pizza Peterowi za drogie pozostaje więc tylko kebab. No ale może najpierw jeszcze po piwie... Koniec końców Marie zamyka, pizzeria i kebab już też dawno zamknęły podwoje. Za to dobrze się gadało.
Nastepnego dnia zrywam się z samego rana bo, również tradycyjnie, ostatni etap jest najdłuższy a trzeba się przebić przez Wogezy.


Pogoda mało spacerowa, trochę popaduje ale ja twardo pcham się w góry. Przez Col de la Schlucht
i Colmar docieram do przeprawy promowej w Rhinau.


Żegnaj Francjo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz