Kiddo

Kiddo
w drodze....

poniedziałek, 21 września 2015

Grubasek i Kózka czyli powtórka z Prowansji - część 1


Aby właściwie opowiedzieć tę historię, muszę się cofnąć w czasie o kilka lat. Miłość jest piękna ale nie jak odbija facetowi po czterdziestce. Właśnie w takim wieku mój przyjaciel Hilmar dostał udaru i postanowił się ożenić. No i jak każdy neofita nie znał umiaru. Ponieważ wybranka mieszkała w Berlinie a my w Stuttgarcie więc latał w te i we w te a jak nie latał to gadał godzinami przez telefon. a posługiwał się przy tym językiem pięciolatka gdzie każdy wyraz był zdrobniony...Kiedyś nawet go zapytałem czy koniecznie musi się wyrażać jak niedorozwinięte dziecko ale popatrzył na mnie maślanym wzrokiem i od razu zrozumiałem, że jest w innej galaktyce i nic do niego nie dociera. Swoją drogą, nie wiem o czym można tyle codziennie gadać. W końcu aż tyle się na świecie nie dzieje...
.Przygotowania do ślubu szły pełną parą, powstała nawet strona internetowa...Cieszyłem się, że termin coraz bliżej bo to wszystko było po prostu żenujące. Ślub miał się odbyć w Piatek w Berlinie i kiedy we Wtorek zabrałem się za rezerwowanie biletu, przyszedł SMS....ślub odwołany. Okazało się, że wybranka wybrała innego...Hili wrócił z Berlina i żeby odreagować kupił sobie skuter. Taką 50. Jak to zobaczyłem i się przejechałem to następnego dnia też sobie takiego Bobika sprawiłem. No i tak się moja przygoda z dwoma kółkami zaczeła. Robiliśmy nawet spore wycieczki na tych malcach, czasem nawet po 200 kilometrów. Potem Hili spełnił swoje marzenie i nabył Fat Boy'a. Wspólne wycieczki się skończyły. No ale mnie też Bobik przestał wystarczać więc zrobiłem prawo jazdy na motor  i kupiłem TransAlpa. Czas jednak nie stoi w miejscu. W życiu mojego przyjaciela pojawiła się nowa ajlawju  więc nadal nici ze wspólnych wycieczek. Teraz na urlopy lata samolotem a jak do Francji to samochodem i hotele bo Madame jest za delikatna na kemping. Skutek jest taki, że w tym roku  zrobiłem do tej pory 13 tysiecy kilometrów a Hili tysiąc ( daje to się niestety odczuć ale o tym pózniej ). Latem przy grillu  wspomniałem, że mam we Wrześniu tydzień wolnego i, że się wybieram do Toskanii. Hili nic nie mówił ale widać było, że zazdrości. Zauważyła to też i jego ajlawju i zapytała : a może byście tak razem pojechali ? Obydwaj zaniemówiliśmy chociaż zapewne każdy z innego powodu. Hili, że dostał wolne a ja.....przyjaciel przyjacielem ale ja lubie jeżdzić sam ....Ponieważ Hili nie chciał do Włoch zaproponowałem Prowansję. Co prawda dopiero co z niej wróciłem ale Prowansja a właściwie Vaucluse sa tak piekne, że z chęcia powtórzę trasę. Po wielu tygodniach oczekiwania nadchodzi D-Day. Wypijam poranną kawę i przed dziewątą melduje sie u mojego przyjaciela. Krótkie gadu - gadu i ruszamy w drogę. Ten odcinek to powtórka 1:1 mojej trasy z czerwca. Pierwszy postój na kempingu w Quingey.



Kaczki nadal okupuja okolicę ale tym razem nie wpadły na śniadanie...Robię kawę po turecku ( zabrałem nawet ze soba kardamon ) i ruszamy w drogę. W czerwcu miałem przed sobą cztery tygodnie urlopu, teraz tylko dziesięć dni więc postanowiliśmy przeskoczyć  z Quingey do Apt jednego dnia a to oznacza autostradę. Po drodze jeszcze bagietki i kawa


i następne kilka godzin spędzamy na  autostradzie. W sumie pierwszy raz jechałem we Francji autostradą i jeżeli ktoś naprawdę nie musi to szczerze odradzam. Motor kosztuje co prawda grosze, cały przelot kosztował coś koło 20 Euro ale ponieważ we Francji wszelkie TIR'y w tranzycie mają nakaz jazdy po autostradzie ruch jest spory. W porównaniu do tego, 800 kilometrów w obie strony na ITT po autostradach w Niemczech to był pełen relaks. W końcu gdzieś koło siódmej docieramy do Apt. Po drodze  jakieś szybkie zakupy na kolację ale bagietki już się nie mieszczą


W końcu docieramy na kemping Les Cedres w Apt. I tu wielka niespodzianka. Kemping jest pełen. Camper koło campera. Tego się zupełnie nie spodziewałem. W czerwcu miejsca było sporo a tu połowa września nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Witamy się serdecznie z Pierrem, który prowadzi ten cyrk no i oczywiście dla mnie coś się znajdzie. No i znalazlo sie pomiedzy kempingowozem, murem i wieszakiem.


Oczywiscie jeszcze obowiązkowy pastis 51 na dobranoc i zawijamy się w spiwory. W nocy burza i potworny deszcz ale mój Arpenaz 2 za 20Euro dzielnie się trzyma. Hilmara, niewiele droższy, z Louisa też. Rano świeci słońce więc po pain au chocolat i kawie zabieram mojego przyjaciela na program obowiązkowy. Zaczynamy od Roussillion.



Wszechobecne coq gaulois czyli gallijska kura - nieoficjalny symbol narodu francuskiego.



Kotek pilnujący zamkniętej restauracji.


I jednen z najczęstszych motywów na zdjęciach z Roussillion.


Następny przystanek : Gordes. Oczywiście jako fan "Dobrego roku" nie mogę sobie odmówić kolejnego zdjęcia w tym miejscu. To tu pracowała Fanny i na brzegu tej fontanny siedział Max czekajac na nią po pracy.


Przy sklepie z owocami już nie ma udekorowanych rowerów.


Krótka wizyta w Goult




i równie krótka u hrabiego de Sade w Lacoste.



Parę kilometrów od Lacoste następny punkt programu obowiązkowego : Bonnieux



a na zakończenie dnia krótki spacer po Apt. Krótki bo nie ma tu za bardzo czego oglądać.



I tak nam minął, zupełnie bezstresowo, pierwszy dzień w Vaucluse

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz