Kiddo

Kiddo
w drodze....

czwartek, 21 września 2017

Mieszane uczucia - część piąta.

Jak się okazało na kolację był befsztyk plus pieczarki w sosie wyczarowanym przez Pierra no i oczywiście jego sławne frytki. Pierre jest Belgiem a jak wiadomo frytki właśnie stamtąd pochodzą. Potem jeszcze była degustacja pastis ale nie na tyle intensywna, żeby się znów rano nie zerwać. Podobnie jak wczoraj tak i dzisiaj o ósmej rano jest przejmująco zimno. Znów podwójny polarek.
Szybko jednak robi się cieplej więc po śniadaniu i obligatoryjnych kawach mogę ruszać. Plan na dziś to odległe od Apt o 50 kilometrów Aix-en-Provence


Miasto założył w  122 roku p.n.e rzymski konsul Gaius Sextius Calvinus.



To jak na uśpioną Prowansję bardzo duże i tętniące życiem miasto. Nic dziwnego jest tu wiele szkół, uniwersytet, muzea i galerie. Odbywa się tu co roku na przełomie Czerwca i Lipca festiwal operowy i również w Czerwcu Musique dans la Rue czyli tygodniowy uliczny festiwal muzyczny. Klasyka, jazz co kto zapragnie. Miasto słynie też z dużej ilości fontann. Chyba najbardziej znana jest Fontaine des Quatre-Dauphins na placu o tej samej nazwie.






Coś się pogubiłem...O czym to była mowa ? Ah tak, fontanny.







Szwędam się jeszcze trochę po mieście pstrykając to i owo






Pora zobaczyć jednak w końcu coś nowego. Wybór pada na Ansouis do którego jakoś o dziwo nigdy nie dotarłem. W miarę sprawnie przebijam się przez Aix i po dłuższej chwili na horyzoncie pojawia się


Ansouis słynie z zamku którego historia sięga dziesiątego wieku. Niestety nie jest mi dane go zwiedzić. Za pózno dotarłem...Pozostaje pokręcić się po miasteczku jak zwykle pstrykając to i owo.












W drodze powrotnej odpuszczam sobie kolejną sesję zdjęciową w Cucuron ale za to nie mogę sobie odmówić krótkiej wizyty w Lourmarin. Znów nie udaje mi się napotkać Ridley'a Scotta.









Na zakończenie dnia zatrzymuję się jeszcze na pstryki przy Pont Julien. Ten wybudowany w 3 roku p.n.e przez Rzymian most, bez użycia zaprawy murarskiej, był w nieprzerwanym użyciu do 2005 roku kiedy obok wybudowano nowy a Pont Julien został zamkniety dla ruchu samochodowego. Nadal jest otwarty dla pieszych i rowerzystów.



I to by było na tyle. Jutro przyjdzie się pożegnać z Prowansją i to chyba na dłuższy czas.


Wieczór na kempingu spędzam z trzema Niemcami z Kolonii podróżującymi, oczywiście inaczej być nie może, na dużych GS-ach. Każdy załadowany jak na wyprawę dookoła świata i w takiej konfiguracji każdy kosztuje zapewne więcej niż ja w ciągu roku zarabiam. Okazuje się jednak, że oni tylko dziesięciodniową wycieczkę robią. Szwajcaria, północne Włochy, Prowansja, Ardeche i do domu. Jak sami przyznają tylko nabijają kilometry nie zatrzymując się nigdzie na dłużej. Można i tak. Jak się okazuje dla dwóch z nich jest to pierwsza dłuższa wyprawa. Patrzą trochę z góry na moją 26 letnią Kiddo i mój namiot z Decathlonu. O tym, że na Trampku, w przeciwieństwie do BMW, zawsze można polegać nawet nie warto dyskutować. Mój namiot za 40 Euro też może spokojnie stanąć do walki z takimi za 500 i podobnie się skończy. Wiem, sprawdziłem. Długo gadamy o tym i owym. Trochę o motocyklach, trochę o podróżach a trochę na temat katastrofy lotu 4U9525. Jeden z nich jest zwolennikiem teorii spiskowych...Rano wypijamy jeszcze wspólnie kawę i pora się zbierać.
Pozostaje jedynie problem którędy wracać ? Mam jeszcze kilka dni do dyspozycji ale prognoza pogody jest, jakże by inaczej, mało zachęcająca. Jutro ma padać a na pojutrze zapowiadają koniec świata. Nie chce mi się po raz kolejny jechac przez Gap i Grenoble...
Wybór pada na leżące w Owerni Feurs. Byłem w zeszłym roku. Miłe miasteczko i bardzo dobry kemping. Ponieważ mój Navitel odzyskał przytomność  a ja już nie mam pomysłów na droge powrotną zdaję się na niego. Bocznymi drogami, przez Carpentras, Orange, omijając od zachodu Valence, docieram do Tournon-sur-Rhone gdzie powinienem odbić w lewo. Jest jednak dopiero czternasta a ja do Feurs mam tylko sto kilometrów. Pogoda doskonała, widoki też



a ja się póki co na dzisiaj nie najezdziłem. Konsultuję sprawę z Navitelem. Do Quingey mam jeszcze jakieś 280 kilometrów. Trochę to w sumie wszystko razem daleko. Trasę Quingey-Apt na jeden raz zrobiłem tylko z Hilmarem i to po autostradzie a tu trzeba się będzie przez okolice Lyonu przebijać. Sprawdzam jeszcze raz pogodę na jutro. Bez zmian. Sprawa jasna. Z Feurs na raz do domu nie zalecę a z Quingey nawet jak bedzie lało bez problemu. Jak się okazuje Lyon obskoczyłem szybko autostradą ale znajdujące się wcześniej Vienne kosztowało mnie sporo czasu. Po opuszczeniu obwodnicy Lyonu to już sama przyjemność. Znakomita droga, ładna pogoda i ruch prawie żaden. Docieram do Quingey po 19. Zmęczony ale szczęśliwy. To był całkiem udany dzień chociaż ostatnie 40 kilometrów przejechałem na autopilocie. Rozbijam obozowisko i idę jeść. Chez Christine znów ma zamknięte więc pozostaje kebab, który potem jeszcze poprawiam burgerem. W namiocie oddaję się lekturze konsumując przy tym Leffe Ruby które przezornie zakupiłem po drodze wiedząc, że Intermarche w Quingey jest otwarte tylko do 19.
Następnego dnia budzę się o szóstej i podziwiam wschód słońca. O dziwo o wiele cieplej niż o tej porze dnia w Prowansji. Koszulka wystarczy. Niebo czyste i właściwie można by było już ruszać w drogę gdyby nie porwisty wiatr. Mój namiot oczywiście dzielnie się trzyma ale jazda motorem bedzie mało zabawna i mało bezpieczna. Trochę więc czytam a potem znów zasypiam. Budzę się parę minut po dziewiątej. Wiatr ustał za to zaczęło padać i to tak konkretnie. No więc teraz czekam aby ustał deszcz. Mija godzina, dwie, trzy...Jest południe, trzeba się zbierać bo do domu daleko a tu leje i leje i nie ma zamiaru przestać.


No nic. W namiocie zakładam pełne umundurowanie a jego samego zwijam byle jak i pakuję do torby.
Wysuszy się w domu. Niestety zanim do niego dotrę, to jeszcze potrwa. Po drodze muszę włączyć ogrzewanie na łapki...W Freudenstadt deszcz zamienia się w rzęsistą ulewę a żeby nie było za łatwo centrum miasta całe rozkopane. Objazd za objazdem, woda zalewa wizjer, ledwo co widzę a tu drogi trzeba szukać. Pełen program. No ale to już tylko niecałe sto kilometrów. Nie poddaję się i o póznym zmierzchu, wykończony docieram do domu.
Odkręcam ogrzewanie i rozkładam mokry namiot, rozpakowywuję cały kram a potem przy kieliszku koniaku próbuję dokonać pierwszego podsumowania. Wyjazd w sumie bez sensu. Pogoda beznadziejna, zimno i zamiast w Pirenejach wylądowałem po raz kolejny w Prowansji. Wyjechałem w kiepskim nastroju i w niewiele lepszym wróciłem. Nadal nie mogę się pogodzić z myślą że już nigdy się nie spotkam z Wajdkiem. Z drugiej strony dobrze było być znów w drodze, spać w namiocie i chociaż na kilka dni zmienić scenografię chociaż tym razem nie udało mi sie oderwać od życia . Przygody nie były takie jak miały być ale jednak były. Może się Dr.W spodobały. Następne będą ciekawsze. Jak w tytule : mieszane uczucia.

p.s

Co się sprawdziło podczas wyjazdu, no ale tu nie ma żadnej niespodzianki, to mój namiot, znakomite torby 21Brothers no i oczywiście główna bohaterka wszystkich moich wypraw i wycieczek, jedyna i niezastąpiona, Panie i Panowie gdyby ktoś nie wiedział albo zapomniał : nie żadne tam beemki, kateemki czy inne wynalazki tylko Honda XL600V Transalp


The best bike ever made.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz