Kiddo

Kiddo
w drodze....

czwartek, 21 września 2017

Mieszane uczucia - część trzecia.

Ponieważ przezorny zawsze ubezpieczony, przygotowałem się i na tą ewentualność i wgrałem sobie trasę do Navitela. Zachwycony jednak nie jestem. Od kilku lat jestem w Luberon dwa razy do roku a ostatnio byłem tam dwa miesiące temu. Naprawdę nie chce mi się tam jechać. Cała ta wyprawa jakaś taka bez sensu. Cieszyłem się na Pireneje...No ale w deszczu, przy dziesięciu stopniach to raczej mało zabawne a patrząc na mapę pogodową, cała Francja na szaro albo czarno i tylko Prowansja jest oznaczona słoneczkiem.
Jedyne co to to, że z Carcassonne rozstaję się bez żalu. Zimno i mokro. Mało gościnnie. Może za jakiś czas. Warto byłoby dokładniej zbadać ziemię i historię Katarów.
Plan na dzisiaj :




Uciekam przed czarnymi chmurami. Krajobraz ładny chociaż dosyć monotonny, Winogrona, winogrona i znów winogrona. W końcu jednak opuszczam ciemny świat Mordoru i po raz pierwszy od czasu wyjazdu ze Stuttgartu pozbywam się termicznej bielizny i polarka.
Błękitne niebo, morze, flamingi. Nie można było tak od razu ?


Skoro już tędy jadę to koniecznie trzeba się zatrzymać w Aigues-Mortes. Co prawda już tu byłem ale wówczas 40 stopniowy upał zepsuł nieco przyjemność. Dzisiaj jest tak jak ma być: 27 stopni.
W 1240 roku, król Francji Ludwik IX postanowił z małej osady uczynić pierwszy francuski port nad Morzem Śródziemnym. Stąd wyruszyły dwie wyprawy krzyżowe, szósta i siódma. Delta Rodanu ciągle się zmienia i obecnie miasto nie jest już portem a znajduje się kilka kilometrów w głąb lądu.



oczywiście karuzela.







Tu świat jest w porządku. Słońce, pełne turystów uliczki starego miasta, pełne kawiarnie i restauracje. Południe się nie poddaje.



Nie trzeba jednak daleko odchodzić aby móc się nacieszyć w samotności klimatem tego miasteczka.






można popróbować wszelkich delicji.



Tour de Constance, w której stacjonował królewski garnizon.




Nacieszywszy się ciepełkiem i letnim, wakacyjnym klimatem, mogę ruszać w dalszą drogę. Prowadzi przez Carmarque. Jest to największa delta rzeczna w Europie. Słynne koniki z Carmarque, flamingi i setki innych gatunków ptaszków i droga tak nudna jak Alligator Alley na Florydzie ale na szczęście nie tak długa.




Zatrzymuję się na małe co nieco. Wszędzie przy drodze stoją stragany na których miejscowi farmerzy sprzedają swieże owoce. Ja wybieram figi ale zanim pomyślałem, że warto zrobić zdjęcie połowa w dziwny sposób znikneła. Same się w ustach rozpływały...


Opuszczam w końcu Carmarque i kolejny postój robię sobie w Salon-de-Provence. Ponieważ jestem już prawie u celu moge sobie pozwolić na dłuższą przerwę. Panuje tu straszne zamieszanie. Dzień sportu mają najwyrazniej. Dziesiątki stoisk informacyjnych a przy okazji można sobie serduszko zbadać, krew itd.




Pani na scenie aktywnie zachęca do ćwiczeń ale publiczność jest najwyrazniej tak samo podekscytowana jak i ja...W każdym razie chętnych do naśladowania nie widziałem.






Niektórzy mimo wszystko nie dają się zwariować i preferują relaks.


Z czego a raczej z kogo słynie Salon-de-Provence ?


Jest i coś latającego. Pan długo i zapewne ciekawie objaśnia chętnym tajniki szybowca i szybownictwa ale moja znajomość francuskiego nie pozwala na delektowanie się tą prezentacją.




Podczas gdy się szwędałem po mieście, ćwiczącą panią na scenie zastąpili francuscy kowboje.




a ta pani była mało rozmowna chociaż koniecznie chciałem się dowiedzieć po co jej to futerko ?


No nic pora się zbierać. Po paru kilometrach stwierdzam, że mój Navitel, który mi tak dzielnie do tej pory towarzyszył się zawiesił. Kilkukrotne włączenie i wyłączenie nie przynosi niestety żadnego rezultatu. Zabawa z nawigacją podczas jazdy jest mało rozsądna więc sobie odpuszczam. Zwłaszcza, że w Prowansji to nawigacji już naprawdę nie potrzebuję.  Wkrótce docieram do Apt. Mój przyjaciel Pierre, który prowadzi tu kemping jest właśnie w ferworze walki.


Wciagam solidną porcję paelli, którą potem Pierre poprawia jeszcze barsziej solidną dokładką no i pastis na powitanie. Potem to ja już sobie sam robię dokładki. Pastisowe. Na tyle na ile Pierrowi czas pozwala, w końcu ma też innych gości,  wymieniamy się nowościami. W końcu nie widzieliśmy się całe dwa miesiące. Póznym wieczorem robi się trochę luzniej więc Pierre stawia jeszcze rundę whisky na dobranoc i mogę iść spać. Jutro nie muszę się nigdzie zrywać o świcie. W końcu jestem w domu.

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz