Kiddo

Kiddo
w drodze....

wtorek, 21 lipca 2015

zamknięcie pętli i ostatnia prosta


Dzisiejszy pierwszy odcinek pokrywa się z trasą z zeszłego roku tyle, że w drugą stronę. Droga z Nevers do Autun bo tam bedzie właśnie pierwszy postój, jest doskonała. Wiedzie przez las, jest w miarę chłodno i jak zwykle we Francji ruch jest niewielki.
Samo Autun zostało założone jeszcze przez cesarza Augustusa. W zależności od tego kogo zapytacie, za czasów rzymskich mieszkało tu od 30.000 do 1000.000 ludzi. Miasto ma ciekawe zabytki  warte zobaczenia ale nie w takim upale. Pocieszam się, że widziałem je już w zeszłym roku. Zatrzymuję się na chwilę na centralnym placu gdzie akurat odbywa się pchli targ.


Potem kręcę się trochę po uliczkach,



wciągam swieżutką bagietkę i  ruszam dalej. Za Autun niestety zabawa się kończy. Płasko, słońce grzeje bez zmiłowania a tu ani drzewka, pod którym można by się na chwilę zatrzymać i które by dało chociaż trochę cienia. Wreszcie po paru kilometrach jest jakiś zjazd do posesji i są drzewa i cień. Jeszcze nie zdążyłem łyka wody wziąć a już się przy mnie jakiś Francuz na Ducati zatrzymuje. Jedzie z Auxerre gdzie odwiedzał znajomych do Saint Claude - fajkowej stolicy Francji. Też szukał takiego miejsca od wielu kilometrów. Gadamy trochę o Auxerre, w którym też byłem w zeszlym roku, trochę o życiu. Wkrótce się żegnamy i rusza dalej. Chce się jeszcze zobaczyć z córką, zanim ją ex zabierze na wakacje. Ja zostaję jeszcze dłuższą chwilę. Wcale się nie palę do jazdy....W końcu jednak trzeba się ruszyć. W mękach docieram do Lons-le-Saunier znanego z serka topionego La Vache qui rit czyli śmiejąca się krówka i z rue du Commerce zwanej też rue des Arcades. Jest tych arkad 149. Coś jak w La Rochelle,



Jestem już prawie u celu ale znów muszę się zatrzymać. Tym razem w Poligny. Organizm gwałtownie domaga się kolejnej dawki coli z lodem.



Potem już tylko kilka kilometrów i docieram na kemping w Quingey. I tak po prawie trzech tygodniach koło się zamyka. Zaczynam od dwóch zimnych piw wypitych prawie duszkiem a potem idę rozbijać namiot.



Wieczorem mam do wyboru kebab, pizzę i Chez Christine, która oferuje w sumie jedno danie : stek. Kebab i pizzę to mam u siebie więc wybieram steka. Wszystko bardzo smaczne tylko ciut mało....Poprawiam to jednak lokalnym koniakiem a że to ostatni wieczór we Francji jakoś żal wracać na kemping więc zamawiam drugi koniak, żeby temu pierwszemu smutno nie było i przeciągam ten wieczór jak się da.


Rano oczywiście wpada z wizytą Dziwaczka przedstawić swoje potomstwo.


Ruszam by pokonać ostatni odcinek tej wielkiej przygody. Droga prawie do samego Belfort jest wspaniała. To góry Jura, odgałęzienie Alp. Ten temat też trzeba będzie kiedyś dokładniej zbadać...




Za Belfort jest już mało ciekawie za to coraz cieplej...


Postanawiam odbić na północ i wracać przez ulubiony Colmar. Trochę to nadkładanie drogi ale widoki ciekawsze, Oczywiście nie mogę sobie odmówić krótkiego spaceru po mieście.



Upał jest jednak niemożliwy...Przez chwilę rozważam zostanie tu na jedną noc ale w taki gorąc i tak nic ze zwiedzania a zresztą znam tu już każdy kąt i każdy dom mam sfotografowany. Koło Statuy Wolności skręcam na wschód i już wkrótce jestem nad Renem. Kilkanaście kilometrów po stronie francuskiej, potem na drugą stronę


i po następnych paru kilometrach : Schwarzwald.


A potem  jeszcze tylko tradycyjna kawa i ciasteczko


i tak kończy się mój drugi Tour de France.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz